Powered By Blogger

niedziela, 19 lutego 2017

Lodowa powłoka - Rozdział 6


Wybaczcie. Ostatecznie i tak wstawiam rozdział późnym wieczorem. Ale muszę przyznać, że ten rozdział świetnie mi się pisało. Jestem z niego bardzo zadowolona. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie i Wam również przypasuje :)
Dziękuję za komentarze :) Oby było ich więcej :)


Edit: Wybaczcie, ale dzisiaj nie dam rady wrzucić kolejnego rozdziału. Pojawi się on za tydzień. Przepraszam osoby,  które na niego czekały.




Restauracja, do której przeciętni ludzie rezerwację robią z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem jest czymś normalnym w Pittsburghu. Miejsca takie jak to cieszą się dużą popularnością, jednak nie łatwo się w nich znaleźć. Ten ekskluzywny lokal przyciąga nie tylko wyglądem, przepychem, na który składały się białe ściany ozdobione w różnorakie drogocenne kamienie, kryształowy żyrandol odbijający światło, tworząc tęczę, ręcznie rzeźbione stoły i krzesła w ciemnym drenie, obłożone obrusami - oślepiającą bielą. Restauracja w zanadrzu ma najważniejszą rzecz, dla której goście przychodzą, a mowa tu o potrawach, zachwycających kubki smakowe, najwyższej klasy produkty, w tym różnego gatunku alkohole. Z zewnątrz przechodnie z zazdrością przyglądali się osobą, które były w stanie zapłacić wysoką sumę, za „zwykłe” jedzenie.
Jednakże specjalni klienci nie interesują się lokalem na powierzchni. Nie liczy się on dla nich. Oni pożądają czegoś, co ukryte jest przed wzrokiem przeciętnych ludzi. Miejsce pełne tajemnic, pozbawione moralności, ociekające erotyzmem. Miejsce, w którym każdy coś ukrywa, każdy prowadzi niebezpieczną grę i nikt nie mówi prawdy. Zepsute przez bogactwo, przepych, próżność. Podziemny świat, który rządzi się własnymi prawami. Drogę do podziemi oczywiście wyznaczają pieniądze i znajomości z najwyższej półki.
Godzina dziewiąta wieczorem jest sygnałem dla miasta, że zaczyna ono swoje nocne życie. W podziemiach Pittsburgha istnieją strefy, o których pojęcie mają jedynie wybrani, wyjątkowi, a jest ich ograniczona liczba.
Równo o dziesiątej w nocy klub „Red Walls”, ulokowany pod słynną restauracją został otwarty i gotowy przyjmować gości. Na stałych bywalców nie trzeba było długo czekać. Już pół godziny po otwarciu, „Red Walls” pękał w szwach. Przyjemna i odprężająca muzyka leciała z głośników, wiszących w kilku kątach pubu. Pozorny spokój jakie dawały dźwięki silnie kontrastowały z ekstrawaganckim stylem całego lokalu. Intensywnego charakteru i podniecającego nastroju dodawały lustra oprawione w ramy na zdjęcia, wiszące na każdej ścianie po kilka sztuk. Bordowe kotary tworzyły nieodłączny element wystroju. Właściciel z pewnością wiedział co robił, projektując tak fantazyjne wnętrze. Pragnął zapewne rozbudzić zmysły swoich gości i pozwolić na upust.
Bar obsługiwany był przez dwóch wyszkolonych barmanów, ubranych w czarne spodnie, białe koszule pod krawatem oraz czerwone kamizelki. Obaj popisywali się przed gośćmi swoimi umiejętnościami, robiąc, zwłaszcza na kobietach, spore wrażenie. Obaj byli energiczni, chętnie rozmawiali z klientami, opowiadali żarty i bez przerwy się uśmiechali. Nawet jeśli nie mieliby na to ochoty, to takiego zachowania wymagała ich praca.
Z baru rozpościerał się doskonały widok na oblegany lokal. Na wprost od tegoż miejsca, znajdowały się skórzane sofy, wszystkie koloru czerwonego. Cały klub tętnił życiem, w powietrzu unosiły się najgorętsze, skrajne uczucia, co można było dostrzec spoglądając na pierwszą lepszą parę obściskującą się na siedzeniu przy stole. Ich szklanki do drinków były już dawno puste i kto wiedział, ile ich już wypili. Podniecająca atmosfera udzielała się każdemu, kto tylko przekroczył próg „Red Walls”.
Było po północy, gdy czarna limuzyna zatrzymała się przed wejściem do restauracji. Zza przyciemnionych szyb Bella podziwiała niesamowity widok. Obiecała sobie w duchu, że jeszcze przed śmiercią zje coś przygotowanego tutaj, przez najlepszych kucharzy w Pittsburghu. Drzwi z tylnego siedzenia zostały otworzone przez szofera, którego wynajęła na tę noc. Nie spiesząc się, wysiadła z pojazdu.
Po odjechaniu limuzyny, ruszyła przed siebie. Delikatny, wiosenny wiatr poruszał długimi, blond włosami okalającymi rozpromienioną twarz. Postać szła wyprostowana jakby na głowie ktoś ułożył jej stos książek, a ona nie mogła upuścić ani jednej. Elegancka, prosta czarna suknia przylegała idealnie do jej szczupłego, acz wysportowanego ciała. Czarne, lakierowane szpilki stukały o ziemię w rytm jej spokojnych kroków. Całą swoją postawą udowadniała, że wywodzi się z wyższej klasy społecznej, zamożnej rodziny. Otaczało ją bogactwo o jakim innym się nie śniło, oraz jest lepsza od pozostałych. Wydawać się mogło, że przemawia przez nią pycha, próżność, samouwielbienie, oraz wizerunek, że ona urodziła się po to, by inni jej służyli. Takie wrażenie sprawiała na pierwszy rzut oka.
Ledwo udało jej się przekroczyć próg restauracji, a w mgnieniu oka została wypatrzona przez swojego starego znajomego, pana Jonathana Levis'a. Był to dojrzały, przystojny mężczyzna. Uwielbiała widywać go ubranego w garnitur. Mogła śmiało stwierdzić, że to najlepszy strój jaki może założyć mężczyzna. Co tu dużo mówić, miała słabość go panów pod krawatem.

    - Witaj, moja droga – rozchylił ramiona, a ona w nie natychmiast wpadła. – Co było tak ważne, że od miesiąca się nie widzieliśmy?
    - Jonathan – odparła wesoło. – Tajemnica – zasłaniając usta palcem wskazującym puściła mu dyskretnie oczko. Mimo wszystko byli w miejscu publicznym, tutaj wystawiona na widok innych ludzi, nie będzie z nikim flirtować. Co innego, w miejscu, do którego zmierzała ramię w ramię z Levisem.

Omijając stoliki pełne jedzenia i trunków kierowali się na zaplecze. W powietrzu unosił się smakowity zapach, aż ślinka z ust kapała. Koniecznie musi tu coś zjeść, ale będzie do tego kolejna okazja, ponieważ dziś przybyła tu w innej sprawie.
Jonathan trzymał rękę na jej ramieniu, prowadząc ją do piwnicy. Zapalił po drodze światło, by rozświetliło im drogę. Zeszli schodami na sam dół. Od szarych, zapewne wieloletnich ścian czuć było chłód, który smyrał ją po gołych ramionach. Jonathan nie czuł tego mając na sobie marynarkę. Przemierzali długi korytarz, na końcu którego znajdowały się duże, żelazne drzwi, otwierane przy pomocy specjalnego kodu. Jedyną osobą, która go znała był właśnie jej towarzysz. Przez wzgląd na to, kierowali się tutaj razem. To był jedyny powód, dla którego, znajomy wlókł się z nią.
Ukradkiem zerknęła na jego posągową twarz. Nie wyrażała w tej chwili nic, choć gdy tylko ją zobaczył był oniemiały i zachwycony. Już dawno zauważyła, że dostaje od niego specjalne traktowanie. Do innych kobiet nie uśmiechał się jak do niej, nie dotykał ich, zachowywał się przy nich, jak przy zwykłych klientkach, które odprowadzi do stolika lub do klubu i zapomni o ich istnieniu. Domyślała się, że gdyby to od niego zależało, ręka którą obejmuje jej ramię, znalazła by się na pośladkach. Przygniótłby ją do ściany i dotykał w każde miejsce, o którym istnieniu wiedział. Zerwałby z niej ubrania i wziął, choćby ona miała się opierać. Nawet jeśli kiedyś znaleźli się w pewnej dwuznacznej sytuacji, wcale nie znaczyło to, że ona miała na niego ochotę. Z jednej strony jest ona – mająca pakiet tajemnic, ukrywająca swoją prawdziwą twarz, grająca przed ludźmi niczym najznakomitsza aktorka. Z drugiej strony on – posiadający kochającą żonę, która rzuciłaby się dla niego w ogień, oraz dwójkę uroczych dzieci, które żyją w przekonaniu, że ich ojciec jest wzorem do naśladowania. Prawda jak zwykle różniła się od przypuszczeń. Mimo że czuła do tego mężczyzny delikatną sympatię, to zdawała sobie sprawę, że gdyby on znalazł się w niebezpieczeństwie, poświęciłby swoją rodzinę dla własnego dobra. Był niebezpiecznym i nieprzewidywalnym typem, który udaje kogoś kim nie jest, więc może z tego powodu, nieco go lubiła.
Pożegnał się z nią pocałunkiem w policzek, czego mu nie odmówiła. Po wbiciu kodu, wkroczyła do środka, natomiast Levis oddalił się. Nigdy nie wchodził do „Red Walls” i pewnie nie zamierzał. Wiedział, jacy ludzie się tu obracają i co robią. Na ten moment postanowiła zapomnieć o znajomym i zająć się czymś ciekawszym i przyprawiającym o gęsią skórkę, dreszczyk emocji. Spacerowała rozglądając się dokoła. W niektórych miejscach dostrzegała znajome twarze kobiet i mężczyzn. Głównie mężczyzn. Naturalnie, ubrani byli w eleganckie garnitury lub stylowe koszule. Tak jak mogła się spodziewać, klub był oblegany, prawie wszystkie kanapy były zajęte, a miejsca przy barze zabrakło. Więc przechadzała się po olbrzymim metrażu zastanawiając się, gdzie powinna usiąść. Była podniecona na samą myśl, że wreszcie tu jest. Uwielbiała tą niesamowicie intymną atmosferę. Sprawiała, że w głowie zaczynało wirować, zapach alkoholu stawał się intensywniejszy. Nastrojowa muzyka pobudzała ciało, które stawało się gorętsze i wrażliwsze na dotyk. Jest tu zaledwie chwilę, a klub odbiera jej zmysły. Zdawać się mogło, jakby woń kadzideł działała na nią relaksująco i odprężająco, pobudzając wszystkie członki.
Chyba coś słyszała... Jakby czyiś głos przebijający się przez barierę stworzoną z szumu i hałasu ludzkiego i muzyki. Wreszcie poczuła jak ktoś wpija jej się w usta. Była zamroczona, jakby odurzało ją samo gęste powietrze. Przez krótką chwilę, gdy czyiś język penetrował wnętrze jej rozchylonych ust, nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Dopiero po zakończonym pocałunku udało jej się spojrzeć na twarz swojego adoratora.

    - Moja seksowna Bella – olśniło ją w chwili, gdy usłyszała niski głos tegoż osobnika. Potrząsnęła lekko głową, po tym obraz stał się wyraźniejszy. Zaczęła dostrzegać rysy jego twarzy i wszystkiego dokoła.
    - Paul – rzuciła udając zaskoczenie. W końcu widziała kogo i co ma przed nosem. – Przytyłeś kociaku, znów cię żona przekarmia? – poklepała go po tęgim brzuchu, zakrytym sporych rozmiarów frakiem. Nie podobały się jej przylizane, posiwiałe włosy dzisiejszego partnera, ale nie może nic na ten temat powiedzieć. Pozostaje czekać, aż będzie po wszystkim. W tej sekundzie uśmiechnęła się szczodrze.
    - Kobieta, którą muszę zwać żoną, nie ma za grosz wyczucia dobrego smaku. Próbuje mnie utuczyć i sprawić, bym przestał się podobać takim młodym dziewczętom jak ty – kolejny raz pochylił się, by musnąć jej zwilżone usta. Pozwoliła na tę pieszczotę. – Gdyby ta starucha znów była tak młoda i śliczna lub gdybyś ty ją zastąpiła... Byłbym w siódmym niebie.

Mężczyzna starszy od niej o dobre trzydzieści lat, komplementował jej wspaniały i olśniewający wygląd. Z góry na dół obsypywał czułymi słówkami, a ona pozwoliła mu to robić, by poczuł się znów jak młody i atrakcyjny dla pań dżentelmen. On naprawdę myślał, że tylko jego żona stała się stara i brzydka po tylu latach. Jego zachowanie było zabawne. Kochał żonę kiedy była młoda i piękna, teraz ugania się za młodymi, jakby przeżywał drugą młodość. Zawsze ją bawiły takie zagrania facetów. Rozkochują, pieprzą i porzucają. Nie wiedzą czym jest wierność tej jedynej. Takie szuje powinny zostać ukarane, a ona właśnie do tego zmierza.

    - Paul Durand – powtórzyła. – Z przyjemnością zrobię, cokolwiek sobie pan zażyczy. Jest pan takim cudownym mężczyzną – oblizała lubieżnie pokryte czerwoną szminką usta, robiąc rozmarzony wzrok. Właściwie nikt nie zwracał na ich umizgi uwagi, choć stali na środku parkietu. Pozostali również byli zajęci sobą i swoimi jednonocnymi partnerami. Jednonocnymi, ponieważ nikt o zdrowych zmysłach, nie przyszedłby tutaj ze ukochaną lub ukochanym, tymi prawdziwymi. „Red Walls” nie jest miejscem, w którym powinni przebywać ludzie nie szukający tymczasowej rozrywki, płytkiego romansu, chwili uniesienia, niemoralnego zachowania czy też erotycznych doświadczeń w odurzeniu.
    - Jest dla ciebie specjalne miejsce przy moim stoliku – została objęta w pasie i mocno pociągnięta do drugiego ciała. Paul zabrał ją do stolika, przy którym siedział wianuszek kobiet. Rzuciły na nią lodowate spojrzenie lecz się nie odezwały. Zapewne uznały, że najlepiej wyjdą, jeśli będą milczeć. Ona za to zauważyła, że nie ma wolnego siedzenia dla niej, choć Paul twierdził, że jest inaczej, gdyż jedynie kanapa była wolna, ale na niej, z głośnym westchnięciem, zasiadł mężczyzna.
    - Tutaj będziesz ty, moja kochana Bello – poklepał swoje kolana, a ona od razu zrozumiała co staruszek ma na myśli. Pozostało jej się jedynie uśmiechnąć, jakby spotkał ją wielki zaszczyt i usiąść na jego kolanach.

W jednej dłoni trzymał kieliszek z mocnym trunkiem, którego co chwilę mu dolewała, zaś drugą dotykał jej pleców oraz pośladków ugniatając je z impetem. Od czasu do czasu jęknęła lub westchnęła przeciągle aprobując takie zachowanie. Gdy Durand wkładał jej język do ust, oddawała pocałunki z czułością, przy okazji dotykając go ostentacyjnie po udach i kroczu. Zwłaszcza masując i pobudzając to drugie. Towarzyszące im kobiety porozchodziły się każda w swoją stroną, najwyraźniej wiedząc, że nic nie ugrają z Durandem. W odróżnieniu od nich, Paul już był jej.

    - Kolejna bogata, wysoko postawiona świnia, szukająca darmowej rozrywki i okazji do zamoczenia fiuta – szepnęła do siebie, będąc obmacywana po odsłoniętych nogach w trakcie jazdy limuzyną. Miała ona dowieść ją oraz cholernego starucha do hotelu, w którym mieszkała od tygodnia. Po tej „randce” będzie musiała jak najszybciej się wymeldować i znaleźć inny hotel odpowiadający jej standardom.
    - Masz bardzo gładkie i miękkie ciało. Ciekawe czy tam na dole też jesteś taka delikatna – Paul był zalany w trupa, a ona po dotarciu do apartamentu zamierza upić go jeszcze bardziej, by nie odróżniał od siebie kształtów i kolorów. Powstrzymała się od prychnięcia. Już ona mu pokaże się tam na dole. Nienawidziła pijaków i ich upierdliwego marudzenia, ale musiała to przetrwać jak zwykle. Najważniejsza rzecz odbędzie się wkrótce, a punkt kulminacyjny nastąpi rano, gdy ukochana Bella pokaże swoje prawdziwe oblicze. Uśmiechnęła się chytrze. Wprost nie mogła się doczekać jutra. Prawie się roześmiała.
    - O tak, dostaniesz wszystko czego będziesz chciał – pogłaskała go po głowie i natychmiast pożałowała, bo na jej dłoni pozostał klejący żel do włosów. Wyciągnęła chusteczkę, by pozbyć się obrzydliwej mazi.
    - Najpierw rozbiorę to smakowite ciałko, później będę cię pieścić, wejdę głęboko w ciebie... – im dłużej i więcej ten facet wymieniał czynności, tym jej chciało się bardziej wymiotować. Jednak obiecała sobie, że to przetrwa i tak też zrobi. A potem będzie się cieszyć słodkim triumfem. Tylko to poprawiało jej humor.

Poza tym odetchnęła z ulgą, kiedy opuścili duszny klub. Od ponad miesiąca jej tam nie było i przez zrobienie tak długiej przerwy źle się czuła. Gdy chodziła tam regularne trzy razy w tygodniu wszystko było w porządku. A dziś kompletnie nie potrafiła się skupić, kręciło się jej w głowie bardziej niż zazwyczaj. Gdyby nie zależało jej na pieniądzach, to jutrzejszej nocy odpuściłaby sobie wypad do „Red Walls”, jednak chciała zarobić, a to wiązało się z wyrzeczeniami takimi jak dzisiaj.


* * *


Rene wprost nie wierzył, że dał się tak zagiąć Arkady'emu zeszłego wieczoru. Mężczyzna przez godzinę chodził za nim krok w krok, po całym mieszkaniu, by przekonać go do swojego planu, który jakiś czas wcześniej obmyślił i wydawał mu się fantastyczny i możliwy do spełnienia. On w to szczerze wątpił. Gdy ostatecznie miał dosyć ogona, który włóczył się za nim nawet do łazienki, gdy Rene chciał wziąć prysznic zgodził się na rozmowę. W jej trakcie Arkady przedstawił swój punkt widzenia. Z jego założeń wynikało, że skoro on nie może wejść na lód, to zrobi to jego syn. Po usłyszeniu tego zamierzał wyrzucić mężczyznę z hukiem z mieszkania, ale musiał się powstrzymać.
Czuł się źle ze świadomością, że nie weźmie udziału w Igrzyskach, chociaż pragnął pokazać się ludziom jak najszybciej bez zbędnego balastu. Oni wszyscy, a zwłaszcza upierdliwe rodzeństwo miało zobaczyć jego przemianę i popisy solowe, w których wygra złoto.
Według słów trenera, Charlie miałby go zastępować, a Rene miałby ćwiczyć pod jego okiem. On meldowałby o wszystkim Arkady'emu, a ten nanosiłby poprawki, usiłując stworzyć odpowiednią choreografię, gdyż odkąd pamiętał, to Deakin ją układał, wybierał muzykę i strój. On się do tego nie mieszał. Miał za zadanie pojechać najlepiej jak umie i zrobić to perfekcyjnie. Stanęło niestety na tym, że jeżeli nie chce wyjść na idiotę, to wypada mu się zgodzić. I toteż musiał zrobić. To za bardzo bolało, by nie przystać na warunki trenera. Musi teraz przeboleć jakoś czas spędzony z synalkiem Deakina. Naprawdę nie znosił tego faceta. Był taki bezczelny, robił irytujące miny i uważał się za Bóg wie kogo. Już po chwilowej rozmowie telefonicznej, gdy się poznali, miał ochotę wydrapać mu oczy, drugi raz naszła go ta przyjemność w szpitalu, i kolejny raz, i jeszcze... Zdawać się mogło, że los celowo z nim igra i wrzuca tego rozpieszczonego synalka pod jego nogi. Denerwujące oprócz samego charakteru, zachowania i wyglądu było to, że mężczyzna swoich potencjalnych partnerów szukał wśród osób tej samej płci. Mógłby spokojnie żyć na Ziemi, bez wiedzy, którą nabył. Nic go nie musiało obchodzić z kim się umawia „znajomy”. Ale fakt, że byli to mężczyźni zmieniał wszystko.
Wizja geja, który podąża za nim wzrokiem, całą uwagę skupiając na jego ciele ani trochę nie przypadła Rene do gustu. Sama myśl, że ten... człowiek będzie musiał go dotykać, by coś pokazać, ustawić go w odpowiedniej pozycji, przyprawiała go o zimne dreszcze. To był jeden z powodów dla których miał odmówić. Nic nie poradzi na to, że dla niego homoseksualizm to choroba, a ludzie z nią nie powinni się w ogóle z tym obnosić. Nie rozumiał jak jeden mężczyzna może z drugim...
Pokręcił gwałtowanie głową o mały włos nie uderzając nią o metalowy wieszak w ubraniami. Ubierał buty na przedpokoju szykując się do wyjścia, gdy jego myśli zboczyły do idioty, z którym miał się spotkać lada chwila. Arkady umówił ich na dziesiątą. Nie zagłębiał się w temat, bo miał to gdzieś, ale dowiedział się, że on dwaj będą zmuszeni do spotykania się codziennie około dziesiątej, a później dopiero wieczorem z powodu pracy jego syna.
Usłyszawszy warkot silnika domyślał się, że jego (nie) proszony gość właśnie nadjeżdża. W pewnej chwili złapał się na tym, że ciekawiło go, jakim cudem Akrady przekonał syna, by ten jednak z nim trenował. Przecież wczoraj powiedział, że nie liczył na powodzenie planu, że nigdy nie przystałby na układ ich dwóch współpracujących, gdyż było to niemożliwe do wykonania. A teraz... Teraz posłusznie tu jedzie, by z nim ćwiczyć. Naprawdę chciałby wiedzieć, co skłoniło... Charliego do zmiany decyzji.
Wyszedł na dwór, a jak tylko zdążył się odwrócić, stanął jak wryty. Na podjeździe zatrzymał się sportowy motocykl, a na nim spostrzegł ubranego w czarną skórę mężczyznę, z kaskiem zasłaniającym twarz. Spodziewał się ujrzeć ten sam czerwony pojazd co wczoraj, a nie jakiś motocykl. Był szczerze zdumiony, że Deakin, bo kim innym miałby być ten facet, potrafił opanować takiego potwora. Sam odgłos silnika robił wrażenie i niemało hałasu. Mężczyzna pozbył się zabezpieczenia z głowy i zsiadł z pojazdu. Rene czekał z założonymi rękoma, aż ten podejdzie.

    - Żeby było jasne, zgodziłem się, bo nie mam lepszej alternatywy. Gdybym ją miał, nawet nie pomyślałbym o współpracy z tobą – syknął Rene nie potrafiąc powstrzymać się przed złośliwościami. – Rusz się – warknął wskazując kierunek do którego mają iść. On podążył jako przewodnik.

Deakin poprawił spadające ramiączko od plecaka, w którym miał ciuchy ze szkoły na przebranie do kolejnych ćwiczeń oraz łyżwy. Gdy wychodził z pracy, koleżanka zapytała dlaczego się przebiera skoro znów będzie musiał to zrobić będąc już na miejscu. Nie powinien utrudniać sobie życia i pojechać w dresie, lecz on o tym nawet nie śnił. Ostatnim co w życiu zrobi, będzie siedzenie na ukochanej maszynie w dresach, a nie w skórze. Przecież tam gdzie trenuje zarozumiała gwiazdeczka musi być miejsce, w którym może zmienić ubrania. A jeśli nie, to przebierze się przy lodowisku. Tutaj i tak są tylko we dwóch, nie ma co się krępować.
Podążył za nim w ciszy, bo nie chciał wywoływać kolejnej kłótni. Poprzedniego dnia dostał reprymendę od ojca, choć nie wiedział dokładnie za co. Za to, że to on został uderzony? Poczuł się jak mały chłopiec, na którego rodzice krzyczą, choć nie zrobił nic złego. Potem dostał instrukcje, jak komunikować się z gwiazdeczką i jak z nią wytrzymać, by jej nie udusić gołymi rękoma. Według taty, najlepiej było siedzieć cicho i nie odzywać się do niego pierwszym. Jeśli będzie czegoś chciał, to sam zapyta i rozpocznie rozmowę. Jednak na nią mogły liczyć osoby, które gwiazdeczka lubi, a jego nienawidzi. Wzruszył ramionami. Nie będzie płakać z tego powodu, nie miał nic do stracenia.
Chciałby wiedzieć, jak tata wytrzymał w dobrej znajomości z kimś takim. Ludzie pokroju Castelli byli podłymi szujami, a on zdania nie zmieni. Niespodziewanie dla samego siebie nagle zatrzymał się na trawniku.

    - Zachowujesz się tak jakby spotkanie ze mną miało cię zabić – nie wytrzymał. Musiał coś powiedzieć, nie znosił takiej niezręcznej ciszy. Atmosferę między nimi można by kroić nożem.

Rene gwałtowanie się odwrócił z miną wyrażającą irytację. Nawet zrobiła mu się zmarszczka na czole. Zaciskał również usta, które ostatecznie otworzył.

    - Po prostu nie mam w zwyczaju spotykać się, rozmawiać i utrzymywać jakikolwiek kontakt z ludźmi, których nie lubię. To naturalne, że nie chcesz mieć z takimi ludźmi do czynienia. A jednak my musimy pracować razem. Daruj sobie próby poprawienia naszych relacji, bo to nie będzie miało większego sensu. Jak tylko ta udręka się skończy, będę mógł zapomnieć o twoim istnieniu.
    - Idziesz w zaparte, by się mnie pozbyć. Ale może w rzeczywistości jesteś taki sam jak ja? – rzucił ze śmiechem, chcąc wkurzyć Castellę. Nie wiedział dlaczego, ale chciał być dla niego wredny, tak jak on jest. Nigdy nie zacząłby sprzeczki z kimś sam z siebie, ale teraz pragnął dopiec zarozumialcowi. Udało się, bo zauważył jak zmarszczka na jego czole się pogłębia, a oczy mrużą się wściekle. Gwiazdeczka szybko zrozumiała o co mu chodzi. I dobrze. – Myślę, że zachowujesz się ten przykry sposób, bo sam próbujesz ukryć fakt, że pociągają cię faceci. Jesteś gejem, który siebie nie potrafi zaakceptować, więc nienawidzisz ludzi, którzy nie wstydzą się być sobą. Boli cię to, że oni są otwarci, a ty nie potrafisz wyjść z ukrycia.

Nic z tego co powiedział nie było prawdą, chciał jedynie sprowokować Castellę, zwyczajnie mu dokuczyć, by odgryźć się za wczorajszy cios w twarz. Mimo że tego nie pokazał, to gwiazdeczka miała parę w rękach i nieźle mu przyłożyła. Lecz nie spodziewał się, że jego słowa będące zwykłym żartem zadziałają na niego jak płachta na byka. Widać było to z daleka, jego napięta postawa, dłonie zwinięte w pięści. Jak nic, zamierzał kolejny raz mu przypieprzyć.
Blondyn wystartował do niego szybciej niż on zdążył zareagować. Wiedział, że zasłużył na cios, był właściwie gotów go przyjąć. Może rzeczywiście nie powinien go podjudzać. Ojciec przecież ostrzegał. Pochylił ulegle głowę jakby przygotowując się do uderzenia. Nagle patrząc w dół, dostrzegł, że sznurówki od butów mężczyzny się rozwiązały. Już miał zwrócić mu uwagę, by nie doszło do nieszczęścia w postaci złamanej nogi łyżwiarza, bo jeszcze o to oskarżyłby jego, jednak spóźnił się. Castella nadepnął na sznurówki i potykając się stracił równowagę. On chcąc jakoś pomóc lub ewentualnie zamortyzować jego upadek podskoczył do niego. Wszystko wyszło nie tak jak chciał. Pod ciężarem blondyna poleciał plecami na trawę, a Castella z poplątanymi nogami wylądował twarzą dokładnie na jego kroczu.


niedziela, 12 lutego 2017

Lodowa powłoka - Rozdział 5


Hejka :) Wstawiam rozdziały tak późno, bo muszę je jeszcze poprawiać, a wierzcie, że od pierwszego tak się zniechęciłam do pisania, że to tragedia. Na szczęście dzisiaj jest dużo lepiej, więc być może kolejny rozdział pojawi się wcześniej, niż w godzinach wieczornych.
Dziękuję za komentarze :)




Od ponad tygodnia codziennie budził się, schodził do do kuchni, przygotowywał sobie płatki z mlekiem oraz sok pomarańczowy, jadł, szedł do salonu i oglądał telewizję. Albo to, albo spał. Zdawać się mogło, że od wieków nie ćwiczył i zaniedbywał swoje treningi. Teraz to już kompletnie nie miał co robić. Całe jego życie kręciło się wokół łyżwiarstwa. Nie interesował się niczym poza jazdą na lodzie. Jakiś czas temu stracił całą motywację i chęci do działania. Po co miałby cokolwiek robić, wysilać się, ciężko pracować, skoro to wszystko na marne. Nie wystartuje w zawodach, a pragnął tego jak nigdy wcześniej. Wiązał duże nadzieje z tymi Igrzyskami. Obecnie plany spaliły na panewce, a on nie wiedział co ze sobą zrobić. Najgłupsza rzecz, jak sok, który się skończył, wprawiała go w furię. Zawsze znalazł pretekst, by się zirytować, potem wybuchnąć i rzucić komórką o ścianę. Po dwóch dniach od kłótni z Arkady'm jeden z nowszych modeli komórek, został rozbity o ścianę i znalazł się w szczątkach na podłodze. Dopiero wieczorem nieco ochłonął i zdobył się na pozbieranie resztek urządzenia. Na szczęście miał gdzieś w domu zapasowy telefon, więc nie musiał się fatygować do salonu, by kupić coś nowego.
W tym momencie patrzył się w ekran telewizora, w którym po reklamach poleciał talk – show. Zauważywszy prowadzącą stwierdził, że to ta sama, dla której udzielał wywiadu parę miesięcy temu. Na ogól nie oglądał telewizji, a jeśli już to bajki i kreskówki, nie lubił filmów. Miał zamiar przełączyć, ale gdy wziął pilota do ręki zobaczył w telewizji obraz, na który, gdyby właśnie coś pił, wyplułby to na podłogę. Jego wzrok spoczął na siadającej obok prowadzącej Tiny, Mirandzie i jej bracie. Wpierw myślał, że mu się to przywidziało. Jednak im dłużej wpatrywał się w ekran tym bardziej jego oczy rozszerzały się w szoku. Uwielbiane przez niego rodzeństwo musiało wystąpić w tym samym programie co on. Wbrew wszystkim uczuciom i myślom mówiącym, żeby przełączył na coś godnego uwagi, nie nacisnął żadnego guzika. Pełen nerwów i powieki, która mu drżała oglądał najgłupszy talk – show jaki mógł zaistnieć, z najgłupszymi gośćmi.
Szczerze nienawidził tych nadętych snobów rzucających kasą w każdym kierunku, kupując sobie przyjaźń i zwierzchnictwo innych. Na sztuczny, miły uśmieszek Mirandy miał ochotę zwymiotować.

    - Wstrętne babsko. Udaje damę jedynie przed tabloidami. Nie ma nawet na czym oka zawiesić – mimo że to powiedział to kobieta była urodziwa i gdyby miała przyjaźniejszy charakter, mogłaby mu się podobać. Rzecz jasna, nie powiedziałby tego głośno nawet gdyby grożono mu śmiercią.

Przysłuchiwał się rozmowie, którą prowadziła Tina i łyżwiarka. Nie dowiedział się z tego nic nowego ani przydatnego. Ta dwójka wystąpi w tegorocznych Igrzyskach Olimpijskich, do których przygotowywali się od miesięcy, o tym był poinformowany chyba każdy człowiek na świecie.
Wiedział to, ale znów ktoś mu przypominał o czymś z czego on musiał zrezygnować i gniew wybuchał w nim na nowo. Zastanawiał się, czy to jego kara za złe traktowanie Susan i wyrzucenie jej z duetu. Ale dlaczego miałby ją wciąż trzymać przy sobie skoro tylko przeszkadzała? Cieszył się, że już nie musi jej znosić, bo z wielkim trudem przychodziło mu trzymanie języka za zębami i nie obrażanie jej. Potrafił zrozumieć Melindę, bo świetnie mu się z nią pracowało i byli dobrymi przyjaciółmi. Za to nienawidził ludzi, którzy zabierając się za coś robili to po łebkach. Jego mottem było „Albo robisz coś wkładając w to serce, albo nie robisz wcale”. Tak było z każdym konkursem, zawodami, olimpiadą.
W pewnej chwili słysząc swoje imię w telewizji zapomniał o całym świecie i skupił się na prowadzącej.

    - Letnie Igrzyska zbliżają się nieubłaganie. A wy jesteście, jak twierdzicie, w szczytowej formie. Wydajecie się nie przejmować konkurencją. Nie wydaje wam się, że jeszcze za wcześnie na radość? Ponoć ten się śmieje kto się śmieje ostatni. Znając możliwości Rene, powinniście mieć się na baczności – Tina założyła nogę na nogę pochylając się w kierunku swoich gości. Zrobiła przy tym minę myśliciela.

W tej chwili rodzeństwo spojrzało po sobie i roześmiało się. Prowadząca nie wiedziała jak zareagować, więc uśmiechała się dziwnie i w końcu zapytała co takiego ich rozbawiło.

    - Mamy pewne informacje, które najwyraźniej nie dotarły do prasy. Choć nie wiem jakim cudem jeszcze o tym nikt nie wie – wzruszyła ramionami Miranda. – Otóż drogi Rene zrezygnował z par tanecznych. Wychodzę z założenia, że przegrana w grudniu tak nim wstrząsnęła, że z podkulonym ogonem postanowił przerzucić się na jazdę indywidualną.
    - Dowiedzieliśmy się tego stosunkowo niedawno. Chodzą także pogłoski, że zamierza wystartować już w wkrótce. Jak widzisz, on nam nie zagraża, ale zapewne w dalszym ciągu będzie próbował z nami rywalizować. Życzymy mu jak najlepiej w jego karierze, lecz domyślam się, że sam daleko nie zajdzie. A o Grand Prix nie ma co marzyć – podsumował wyjątkowo zadowolony z siebie Keith, starszy braciszek podłej żmii.

Musi być coś z nim nie tak, bo wciąż słucha tych bzdur wypadających z ust rodzeństwa Owenów, zamiast po prostu wyłączyć telewizor. Skąd oni mieliby te informacje?! Powiedzieli w programie na żywo, że on startuje sam. A kilka dni temu stracił trenera i jakiekolwiek szanse na udział z zawodach. Co powiedzą ludzie jeśli on nie pojawi się na liście uczestników?! Reporterzy będą trąbić o jego porażce, która nastąpiła zanim w ogóle wystartował. Jeśli jego przeciwnicy stwierdzą, że się wypalił i powinien zakończyć karierę to da im popalić! Ma dopiero dwadzieścia trzy lata! Może wiele i udowodni to każdemu z osobna, jeśli zajdzie taka potrzeba! Jednakże w jaki sposób miałby udowodnić swoje racje, skoro jest uziemiony?

    - Zacznę się śmiać, krzyczeć i płakać w tym samym czasie – prychnął z pogardą. – Jestem doskonałym łyżwiarzem! Nie to co tanie podróbki, które nie zasłużyły na złoto – krzyknął w stronę rywali, nawet jeśli nie mieli prawa go słyszeć. – Gdyby ktoś znajdował się w zamkniętym pokoju na górze, z pewnością usłyszałby go.

Wrzało w nim. Chwycił pierwszą rzecz, którą znalazł pod ręką i rzucił w ekrat drogiego sprzętu. Telewizor stojący na wąskiej półce zatrząsł się gwałtowanie, ale ustał na podłożu. Gdyby cios był nieco silniejszy, Rene musiałby po raz kolejny zbierać rozbite szkło z podłogi. Tego było jednak znacznie więcej. Zła energia, która się w nim skumulowała chciała znaleźć ujście, lecz nie wiedział jakim sposobem miałby to zrobić. Jedyne co zawsze mu się udawało to przeczekanie i uspokojenie się wraz z upływającymi godzinami. Pragnął zapomnieć o swoich problemach i udawać, że nie istnieją. Jednak w nieskończoność nie może zamiatać ich pod dywan. Najbardziej bolała go niemoc, którą czuł. Fakt, że chciał a nie mógł był przygnębiający. Siedzenie w domu mu nie służyło, gdyż wtedy robił się bardziej marudny niż zazwyczaj.

    - Może przejażdżka pozwoli mi odpocząć i zrelaksować się.

Nie wiedział, czy rzeczywiście cokolwiek to da, ale warto było spróbować. Dźwignął się z wygodnej sofy. W trakcie ubierania obuwia zadawał sobie pytanie, gdzie powinien pojechać. Mógłby odwiedzić Melindę i Elay'a, jednak nie chciał im przeszkadzać, wiedząc, że oboje są zmęczeni ciągłą opieką nad swoją córką.
Ze względu na wieczorną porę dnia i chłodniejszą pogodę narzucił na siebie szary płaszcz sięgający do bioder. Schował telefon do tylnej kieszeni spodni i wyszedł z domu energicznie trzaskając drzwiami. Te uruchomiły automatyczny zamek, więc nie musiał zawracać sobie głowy ich zamykaniem, do otwierania musiał już posłużyć się kluczami. Wskoczył do zaparkowanego przed budynkiem białego samochodu i po odpaleniu silnika ruszył z piskiem opon w stronę ulicy. Żeby włączyć się do ruchu, musiał najpierw wyjechać z piaszczystej drogi, w środku lasu.
Kilka kilometrów później przemierzał w pełnym skupieniu drogi, mijał samochody zmierzające w przeciwnym kierunku. Przez kilka kilometrów jechał otoczony lasem lub łąką. Gdzie nie gdzie dostrzegał wolno stojące domu jednorodzinne. Na niektórych polach stały bilbordy reklamujące mieszkania, działki na sprzedaż bądź bzdurne przedmioty codziennego użytku. Z głośnym jękiem przyjął widok tablicy informacyjnej z napisem miasta, do którego wjeżdża. Już na wstępie ruch pojazdów się zwiększył, pojawiły się wysokie na kilkanaście metrów drapacze chmur, bloki mieszkalne i wiele innych miejsc, które zamieszkiwali ludzie.
Wolał skorzystać z tego wjazdu do miasta, bo gdyby jechał inną ulicą, od drugiej strony, musiałby minąć dom Arkady'ego, a nie chciał mężczyzny widzieć. Pech zrobiłby wszystko, żeby tylko jakimś cudownym zbiegiem okoliczności spojrzeli na siebie. Jedynym wyjściem było ominięcie przedmieść zamieszkiwanych przez trenera.
Starając się unikać najruchliwszych ulic, zjechał na sąsiedni pas, by skierować się do super marketu. Sklepy były stosunkowo blisko miejsca, w którym się obecnie znajdował. Gdy miał wjechać na rondo upewniwszy się, że nic nie stoi mu na przeszkodzie, raptownie zza niego wyjechał samochód dostawczy i wykręcił tuż przed jego maską wjeżdżając w niego. Intuicyjnie zdjął nogę z gazu i z całej siły wcisnął hamulec, robiąc to w ostatniej sekundzie przed katastrofą. Mocno nim szarpnęło i mimo zabezpieczających pasów, poleciał ostro do przodu, na szczęście nie robiąc sobie w żaden sposób krzywdy. W jednej chwili serce podskoczyło mu do gardła a ciało oblał zimny pot. Dłonie panujące nad kierownicą drżały.

    - Pojebało cię, człowieku?! – uderzył pięścią w klakson.

Zatrzymał się na ulicy przed rondem, w które nie zdążył wjechać, a może dobrze, że nie zdążył. Z tego wszystkiego nawet nie miał czasu zapamiętać numerów rejestracyjnych. Gdyby nie zareagował tak szybko, bez wątpienia osoba prowadząca auto wjechałaby w niego i wgniotła go w fotel roztrzaskując pojazd. Uświadomił sobie, że nadal na jezdni są inne samochody, kiedy usłyszał je jadące za sobą oraz trąbiące. Pełen nerwów ponownie musiał odpalać pojazd. W głowie mu się nie mieściło, że tacy debile jeszcze mają czelność pokazywać się na drogach. Najlepiej jest myśleć, że jest się samym we wszechświecie! Był wkurwiony, bo nie dość, że podniosło mu się ciśnienie to umysł wciąż pokazywał obrazy, którymi to zdarzenie mogło się skończyć.
Skręcił w następną ulicę, a z niej już widoczny był market. Duży, biało zielony, typowo wyglądający jak w większości miejsc. Niczym specjalnym z zewnątrz się nie wyróżniał. On robił w nim zakupy najczęściej, ponieważ miał najbliżej.
Zawiesił ręce na kierownicy a na nich oparł ciężką w tej chwili głowę. Co za palant! Gdyby coś mi się wtedy stało... Wstrząsnęły nim dreszcze. Musiał dać sobie chwilę na ochłonięcie. Przez całą drogę tutaj marzył, by upuścić z siebie cały stres jakiego nabawił się przez kilka sekund. Nic nie mógł poradzić, że się przestraszył. Zawsze się bał, że kiedyś spotka go wypadek drogowy. To była chyba najbardziej przerażająca rzecz dla niego. Inni boją się latać samolotem, boją się pająków czy węży, a on boi się, że nadejdzie dzień, w którym zostanie ranny w wypadku. Kiedyś śniło mu się, że miał wypadek samochodowy. Uderzy w niego jakiś samochód, on nie potrafiąc wykonać manewru i uciec, zostanie zepchnięty z góry w lesie, na której było setki przeszkód w postaci drzew. Jego pojazd będzie koziołkować, uderzać każdą częścią o pnie zdrapując z nich korę. Lecieć w dół, aż natrafi na potężne drzewo, które zgniecie maskę unieruchamiając mu nogi. Przebije się przez przednią szybę, a potężne gałęzie wbiją się w jego ciało, niczym wykałaczka w mięso i powstanie z niego szaszłyk. Godzinami będzie leżeć we krwi i modlić się o pomoc. Gdy Bóg wysłucha jego błagania, ku uldze, która wstrząśnie jego sercem, zjawią się strażacy i pomogą mu. Z pozoru wszystko będzie dobrze, nic sobie nie uszkodził. Lecz leżąc na noszach powiadomi ratownika medycznego, że ciężko podnieść mu nogi. Ten się słowem nie odezwał robiąc dziwną minę. Kierowany złym przeczuciem Rene usiądzie na tyle na ile pozwalało mu obolałe ciało i obrysuje spojrzeniem swoje nogi, a raczej ich brak. Nie będzie potrafić nimi poruszyć, bo ich po prostu nie będzie! Stal w samochodzie wgniecie się w nie i zmiażdży ostatecznie je odcinając. Złapie się za włosy jakby zaczął je wyrywać. Będzie krzyczeć i wrzeszczeć z przerażenia.
Ten swego rodzaju koszmar wydawał się niewiarygodnie prawdziwy. Przez czas jego trwania w nogach czuł mrowienie, nie potrafił nimi ruszyć. Oszołomiło go to. Gdyby rzeczywiście w wypadku został pozbawiony kończyn dolnych, poprosiłby o pistolet i bez chwili zawahania strzeliłby sobie w łeb. Nawet by się nie zastanawiał. Nie kalectwo byłoby dla niego tragedią, lecz katastrofalne zdarzenie przekreśliłoby całe jego życie. Zostałby mu odebrany zawód i najukochańsze zajęcie w jednym. Wolałby zginąć niż zaprzestać jeżdżenia na łyżwach. To tak jakby ktoś zabrał mu duszę. Kiedy samochód dostawczy prawie w niego przypieprzył, strach, który czuł w czasie okropnego snu, ten sam strach pojawił się ponownie.

    - Powinienem się uspokoić. Nie doszło do tragedii. Wszystko jest świetnie – mówił sarkastycznym tonem wcale nie potrafiąc siebie pocieszyć.

Odetchnął głośno i wreszcie wysiadł z pojazdu. Zamknął go i powłóczył nogami na zakupy. W środku wziął mały koszyk i zaczął spacer po markecie. Przechadzał się między półkami z warzywami. Nic stamtąd nie włożył do koszyka i właściwie nie wiedział co powinien. Miał się gdzieś przejechać, ale wygląda na to, że jego wyprawą było zawitanie do marketu. To też jakaś forma rozrywki, dla niego chyba wszystko było dobre, byle by oderwać się od nadmiernego myślenia. Skierował się w stronę półek, na których wystawiony były różne rodzaje cukierków, batoników, żelków, tabliczek czekolady. Poczuł jak ślina leci mu po brodzie, a oczy zaczęły się świecić jak u małego dziecka. Od lat nie jadł takich rzeczy. W dorosłym życiu, gdy był wschodzącym sportowcem ścisła dieta zabraniała takich szkodliwości. A będąc dzieciakiem guwernantka zabraniała mu słodyczy, bo jej zdaniem były niezdrowe, tuczyły i były szkodliwe dla zębów. Cudem było jeśli udało mu się kiedyś przemycić jakiś smakołyk bez jej wiedzy. Naprawdę nie znosił tej starej kobiety, a ściślej mówiąc to każdej z tych niby nauczycielek/opiekunek. Latami obce kobiety się nim zajmowały i tworzyły obrazek „matki”, chociaż nigdy o żadnej nie ośmieliłby się tak pomyśleć. Na wspomnienie kobiet, które miały kij od szczotki w dupie, surowych reguł, codziennego grafiku nauczania i nudnych lekcji z nudnymi nauczycielami, który nie potrafili w ciekawy sposób przekazać wiedzy cieszył się, że jest już dorosły i zniknął z tego „domu”.
Uśmiechnął się chytrze na myśl, że teraz, gdy nie trenuje, nikt go nie pilnuje i nie poucza, może się pozwolić na smakołyki, których wszyscy mu zabraniali. Zapakował dwie tabliczki czekolady, jedną mleczną, a drugą z nadzieniem. Dołożył dużą paczkę kwaśnych żelków. Po przejściu do kolejnej alejki złapał dwa opakowania chrupek. W innych miejscach powiększał swoją stertę. Nie zwracał najmniejszej uwagi na ludzi, którzy spoglądali na niego dziwnym wzrokiem. No tak, dorosły zachowujący się niczym małe dziecko to chyba nie jest normalna rzecz. Chciałby się opamiętać, ale nie mógł nic poradzić, że ma ochotę na słodycze. Pierwszy raz od naprawdę długiego czasu... dobrze się bawił. Wielką radość sprawiały mu zakupy rzeczy, których wcześniej nie miał prawa mieć w domu. Przemieszczał się z alejki do alejki poszukując co nowszych przekąsek. Gdyby spojrzał teraz w lustro, nie zobaczyłby jak zwykle naburmuszonej twarzy i wrogo nastawionej do ludzi osoby, a nieszkodliwe dziecko, które miło spędza czas i nie przestaje się uśmiechać.
W tym szale prawie zapomniał o mleku i płatkach. Większość rzeczy się już pokończyła i najważniejszym było uzupełnienie zapasów. Do działu z chemią poszedł na końcu. W maszynki do golenia również przydałoby się zainwestować. Nie znosił chodzić zarośnięty. Czuł się wtedy zaniedbany i obleśny. Mając już prawdopodobnie wszystko podreptał z pełnym koszykiem do kasy. Władował się za młodą kobietą kończącą wkładać do torby swoje rzeczy. Wypakował wszystko i czekał aż kasjerka podliczy sumę. Mimowolnie zerknął na półeczkę, na której umieszczone zostały gumy do żucia, napoje w puszce, opakowania z tabletkami oraz prezerwatywy. Jego wzrok poleciał głównie na ich zestaw. Gdybym tylko miał z kim je zużyć, pomyślał ponuro. Nawet jeśli miałby kogoś takiego, to nie wiedział czy kupiłby je zakładając, że ludzie stojący za jego plecami widzą co bierze do ręki. Być może wolałby takie z apteki, czy coś... Zawsze się zastanawiał czy ludzie rzeczywiście w takich sklepach kupują gumki. Skoro one tam były to może miały popyt. Nie rozwodził się nad tym dłużej, gdyż kobieta podała mu kwotę, którą musi zapłacić. Po tej czynności zapakował wszystko do dwóch reklamówek zapominając kompletnie o rozmyślaniach sprzed chwili. Moment później znalazł się na parkinu przed autem. Otworzył elektronicznymi kluczykami bagażnik i włożył do niego prowiant na najbliższy tydzień. Na dniach nie będzie miał więcej potrzeb, by wracać do miasta. Dzień po dniu będzie jadł te głupie płatki, i ma tak od kiedy Melinda przestała mu gotować, aż do ostatnich dni swojego życia.
Włączenie się do ruchu było trudne do wykonania, gdyż co chwilę po obu stronach przejeżdżały samochody. W pewnym momencie wykorzystał okazję i z piskiem opon wepchnął się w dziurę kilkanaście metrów przed kimś. W innym przypadku stałby tam Bóg wie ile. Postanowił przejechać się inną niż dotychczas ulicą. Już na początku tej drogi pożałował, bo spostrzegł, że pełna jest ona barów i nocnych klubów. Dziwnym zbiegiem okoliczności już otwartych. W jego umyśle zapaliła się czerwona lampka sygnalizująca niebezpieczeństwo. Chęć zatrzymania się i wkroczenia do klubu, zabawienia się, czego od wieków sobie zabraniał, była tak samo wielka jak najszybsza ucieczka. Znał siebie, wiedział, że jeżeli raz spróbuje nie będzie potrafił przestać. To jest tak jak z czekoladą. Mówi, że weźmie tylko kostkę, a ostatecznie kostką jest cała tabliczka. Wcisnął pedał gazu i odjechał z przed klubu nie oglądając się za siebie. Nie będzie więcej myślał o tym co chciał przez kilka sekund zrobić i jak bardzo zmieniłoby to jego życie. Zagłuszy dudniące w umyśle słowo „tchórz”. Droga powrotna zdawała się dłużyć w nieskończoność. Minęła mu w kompletnej ciszy, tak samo będzie w domu. Już mu ta cisza dzwoniła w uszach. Czy powinien od czasu do czasu rozerwać się? Przecież nawet ludzie lubiący samotność lubili od czasu do czasu porozmawiać z kimś. W olbrzymim domu nie ma nawet do kogo ust otworzyć. W jakikolwiek sposób, ale spędzić trochę czasu w towarzystwie ludzi w swoim wieku, z którymi mógłby normalnie porozmawiać.

    - Oprócz Mel i Elay'a nie mam nikogo takiego – przypomniał sobie ten malutki szczegół o braku jakichkolwiek przyjaciół poza małżeństwem. Westchnął wracając do ponurych myśli.

Z oddali już widział boczną, leśną uliczkę, w którą trzeba skręcić, by dojechać do jego domu. Mieszkanie na odludziu mu nie przeszkadzało. Ważne było dla niego, że miał dużo prywatności, i że nikt nie będzie pakował się w jego poukładane życie z buciorami. Wykonał manewr jadąc spokojnie przez gęsty las nie spiesząc się. Nie było takiej potrzeby. Miał także na uwadze, że w każdej chwili może wyskoczyć przed maskę jakieś zwierze. Uwielbiał tę ciszę, spokój, którego nie zakłócali żadni ludzie. Gdyby spacerował po lesie jak to czasami robił wieczorami zamiast jechać samochodem, z pewnością usłyszałby wszystkie dźwięki jakie prezentowała natura urządzając zapierający dech w piersiach koncert. Przysłuchiwanie się śpiewom ptaków, szumiącym drzewom i latającym wokół owadom wprawiało go w beztroski nastrój. W jednej chwili potrafił zapomnieć o wszystkich złych rzeczach, przygnębiających uczuciach i pragnieniach, które od lat, próbował stłumić, co szło mu raz lepiej, raz gorzej. Dla przeciętnego człowieka to, że idzie po piaszczystej drodze otoczony kilkunastometrowymi drzewami, różnorodnymi krzewami, nie miało większego znaczenia. Natomiast dla Rene miejsce, które wybrał, by wybudować dom stało się swego rodzaju oazą, ciepłą przystanią. Nie obchodziło go, że jest w niej sam jak palec. Z doświadczenia wiedział, że ludzie robią wszystko na pokaz i jest wiele ważniejszych rzeczy, do których lgną. Myśląc w tej chwili o zacisznym zakątku, jakim był las mieszany dzielący jego dom od hałaśliwej ulicy, uświadomił sobie, że od jakiegoś czas nie opuszczał swojej posiadłości trenując do upadłego. Zacisnął ręce na kierownicy mając przed oczyma Keitha i Mirandę pyszniących się swoim zwycięstwem. Nie potrafił przeżyć tego, że oni mogliby zdobyć złoto, a on nie. Gdyby tylko Arkady wyzdrowiał, gdyby tylko był w stanie mnie przygotować. Gdyby zdarzył się cud i mógłbym wystartować. Tyle pracy, ćwiczeń, wyrzeczeń, żeby dowiedzieć się, że nie wezmę udziału w zawodach?
Przełknął ślinę oraz rosnącą w gardle gulę. Napełniał go żal i wściekłość. Miał ochotę zapłakać, wrzeszczeć, krzyczeć – wszystko naraz, jednak co by to dało?
Spostrzegł, że gęstwina zaczyna się kończyć, a to oznacza, że zbliża się do mieszkania. Mając za sobą ze trzy kilometry nagle skręcił ostro w lewo wjeżdżając na wyłożony szarą kostką podjazd.

    - Co do cholery! – krzyknął hamując gwałtowanie przez stojącym na środku samochodem. Zapięte pasy uratowały go przed przydzwonieniem głową w kierownicę i wybiciem uzębienia.

Trzymał się kółka mając spuszczoną w dół głowę, próbował uspokoić dudniące serce, które o mały włos nie wyskoczyło mu z piersi. W ostatniej chwili zauważył pojazd i tuż przez jego zderzakiem zdążył wyhamować. Wezbrała w nim wściekłość. Ile jeszcze dzisiaj niespodzianek go spotka?!
Wnętrze jego ciała zaczęło palić od podwyższającej się temperatury, która skoczyła pod wpływem zewnętrznych bodźców. Nabrał głęboko w płuca tlenu, wyprostował się i oparł plecami o fotel. Jego oczy przez szybę ujrzały czerwony samochód widziany przed chwilą, w którego o mały włos nie przywalił. Wtem zwrócił głowę ku dwóm mężczyzną, którzy stali zdenerwowani i spięci czekając aż on do nich wyjdzie. W starszym, nieproszonym gościu, mimo chwilowego otumanienia, rozpoznał Arkady'ego. Lecz nie potrafił sobie przypomnieć kim była osoba stojąca obok. Mężczyzna wyglądał na bardzo młodego. Ubrany był w skórzane spodnie, kurtkę zapiętą pod szyją i glany, a całość w kolorze czerni. Uroku interesującej postaci dodawały kruczoczarne włosy oraz ostre, wręcz waleczne spojrzenie. Już mu się nie spodobała ta postawa i te paskudne ubrania, które należały do człowieka bez poczucia stylu i o okropnym guście.
Odpiął pas i energicznym ruchem odrzucił go od siebie. Wyjął kluczyki ze stacyjki i otworzył z rozmachem drzwi prezentując gościom niezadowoloną minę. Trzasnął drzwiami, że szyby się zatrzęsły. Podszedł do nich i obrzucił sztyletami ciskającymi z oczu. Stając z nimi twarzą w twarz dopiero wtedy uświadomił sobie kim jest obecny tu przystojniaczek udający buntownika. Wycelował palcem w pierś Charliego z premedytacją przekręcając jego imię.

    - Carl, ostatnio dałem ci wyraźnie do zrozumienia, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Po jakie licho przybłąkałeś się aż tutaj?

Młodszy z Deakinów prychnął wyniośle po czym uniósł wysoko brwi i odparł obojętnym tonem.

    - Gdyby ojciec mnie nie zmusił do przyjazdu na to zadupie, to w tym czasie odbywałbym przyjemną przejażdżkę, a nie dyskutował z dupkiem grającym pana i władcę.
    - Chłopcy dajcie spokój – zabrał głos Arkady, chcąc zawczasu zapobiec nadciągającej kłótni. Odsunął od siebie syna, który przewrócił tylko oczami i położył ręce na piersi. – Rene, przepraszam, że wpadamy bez uprzedzenia, tak późno, ale nie potrafiłem leżeć w domu mając świadomość jak bardzo jest tobie przykro.
    - Wracajcie do siebie – rzucił zimno przybierając na twarz maskę „nie zależy mi”.
    - Chociaż wysłuchaj co mamy ci do powiedzenia, skoro czekaliśmy na ciebie ponad godzinę, ty zapatrzona w siebie gwiazdko. Ludzie specjalnie się do ciebie fatygują, więc okaż minimum wdzięczności.
    - Charles! – podniósł głos ojciec mając dosyć syna, który od samego początku narzeka i narzeka. On obmyślił genialny plan, który nie mógł się nie udać, a te dwa młotki nie potrafią dojść do porozumienia dla wspólnego celu.

Słysząc od synalka trenera „okaż wdzięczności” przypomniał sobie czasy, w których każda z jego guwernantek mówiła dokładnie te słowa. Pouczając go, „ucząc” szacunku do innych. Zabawne było, że zawsze to powtarzały stojąc nad nim z drewnianym wskaźnikiem i bijąc go po dłoniach za złe odpowiedzi albo w chwilach, gdy miał dość takiego traktowania i się buntował.
Zrobił zgorzkniałą minę. To były jedne z tych gorszych momentów jego dzieciństwa. Nie lubił do nich wracać.

    - Arkady, nie jestem w nastroju – przeczesał swoje jasne włosy wzdychając ciężko. Im dłużej myśli o jeździe na lodzie tym bardziej serce mu się kraje, że nie ma szans, by coś zdziałać w tej sprawie. Nie jest przecież ślepy, by nie zauważyć kuli, na której trener się podpiera i kołnierza ortopedycznego.

Zignorował nieproszonych gości wyjmując z bagażnika swoje zakupy. Wraz z nimi skierował się do domu. Liczył, że dadzą za wygraną i odjadą jak tylko zamknie im drzwi przed nosem. Niestety to nie mogło być takie proste, bo jak się okazało synalek Arkady'ego jest wyjątkowo uparty i natrętny. Nie wierzył kiedy został złapany przez niego za rękę i pociągnięty w tył.

    - A może po prostu boisz się, że pedał się na ciebie rzuci? Nie zapomniałem jaką zrobiłeś wtedy minę. Jakbyś zobaczył coś chorego – rzucił kpiąco mężczyzna.
Dlaczego ten facet musi wyciągać na światło dzienne tamte wspomnienia? Już prawie przestał myśleć o obrzydliwej scenie, którą miał pecha zobaczyć.
Rene w jednej chwili pomyślał, że koniecznie musi się uwolnić z tego mocnego uścisku. Brunet ściskał jego rękę w taki sposób, że zaczynała boleć. Miał naprawdę mocny chwyt. W czasie szarpaniny do jakiej między nimi doszło, reklamówki upadły na ziemię. On natomiast został pociągnięty wstecz. Gdzieś w oddali słyszał głos trenera, ale jego słowa niknęły w przestrzeni. Nawet nie zauważył, że próbował powstrzymać swojego syna.

    - Dwóch facetów to niby coś normalnego?! – zdołał w końcu z siebie wydusić.

Nie wierzył, że w tym momencie ich twarze były tak blisko siebie. Gdyby brunet się nieco pochylił, mógłby bez przeszkód go pocałować. Na tę myśl po jego ciele przeszły ciarki. Jeśli miałby zrobić to z nim, jak z tamtym mężczyzną sprzed szpitala... Nie w tym życiu! Nie pozwoli traktować się w ten sposób! Nikt nie będzie nim więcej pomiatać jak szmacianą lalką! Ręką którą miał wolną wziął szybki zamach i przywalił pięścią prosto w twarzy napastującego go przyjemniaczka. Po silnym ciosie mężczyzna w końcu go puścił i odsunął się na bezpieczną odległość w obawie przed powtórką.

    - Mam gdzieś co robisz i z kim, ale nie zbliżaj się do mnie! – wysyczał mężczyźnie przed twarzą. – Nie masz prawa mnie dotykać, więc nigdy więcej tego nie rób!

Czuł na sobie wzrok ojca, który zbliżył się do swojego syna, również mu się przyglądającego.

    - Rene, chciałem żebyś porozmawiał spokojnie z Charliem, a nie żebyście rzucali się na siebie z pięściami – dlaczego w głosie Arkady'ego słychać pretensję? Dlatego, że obraził jego syna? Więc trener akceptuje ten rodzaj dewiacji? Nie spodziewał się tego.
    - Powiedz to jemu – wskazał na osobę, która nic sobie nie robiła ze swojego czerwonego policzka. – Wyjaśnijmy sobie coś – warknął wściekły. – Jak powiedziałem, mam gdzieś co robisz ty i z kim. Rób co chcesz, ale nie każ mi tego oglądać, bo dla mnie – dotknął się w pierś – to chore i nienormalne. Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, po prostu nie wspominaj o swojej przypadłości w mojej obecności.

Młody Deakin prychnął pod nosem. Wyglądał jakby przez chwilę bił się z myślami, aż ostatecznie jedna jego strona nie wygrała. Brunet pokręcił głową jakby w niedowierzaniu, odwrócił się na pięcie, by pójść w stronę samochodu, w który on o niemal przypieprzył. Otwierając drzwi powiedział do swojego ojca.

    - Mówiłem, że twój plan nie wypali. Żałuję, że w ogóle zgodziłem się tutaj przyjechać. Zrobiłem to tylko na twoją prośbę, tato. Idiotyczne było myślenie, że ja i on moglibyśmy się dogadać. Właśnie miałeś idealny przykład naszej rozmowy. Poza tym nie będę przebywać w towarzystwie człowieka, który gardzi mną z tak głupiego powodu jak moja orientacja seksualna.

Młody mężczyzna wsiadł do pojazdu trzaskając donośnie drzwiami. On jeszcze parę chwil patrzył na trenera, do czasu, gdy nie odwrócił się plecami. Zabrał z ziemi pełne reklamówki i wszedł do środka domu.
Arkady stał na podjeździe zastanawiając się co powinien zrobić. Czy wparować do mieszkania Rene i oświecić go, co do swojego planu i wielkiej pomocy ze strony Charliego, czy może wrócić z synem do domu, wiedząc, że i tak nic nie wskóra? Czuł się rozdarty, bo wiedział, że syn wolałby wracać. Castella mógł być tego nieświadomy, ale on dobrze znał swoje dziecko, i wiedział, że tamte słowa zabolałby jego syna. Nigdy nie pokazywał tego po sobie, ale gdy jakieś osoby atakowały go słownie za to, że lubi mężczyzn, choć sam nim jest, Charlie cierpiał. Każde przykre słowa z ust ludzi, którym przecież nic złego nie zrobił, ciążyły na sercu. A z takimi dość często miał styczności, w różnych sytuacjach.
Mimo tego musiał wybrać jakieś wyjście, bo nie ma zamiaru spędzić całej nocy na tym podjeździe.




niedziela, 5 lutego 2017

Lodowa powłoka - Rozdział 4


Hej kochani, coś krucho ostatnio z komentarzami ;) Zapraszam na kolejny rozdział.





Dwie rozpędzone maszyny gnały po opustoszałych ulicach znajdujących się daleko za miastem. Zielono–czarny motocykl próbował prześcignąć czerwono– białego MV Agusta f4 rr jednak bezskutecznie. Kierowcy tego drugiego nie było łatwo pokonać. Za każdym razem gdy widział, że ktoś usiłuje go wyprzedzić zajeżdżał mu drogę. Nie zamierzał dać się pokonać. Odgłosy silników o wielkiej mocy było słychać nawet z bardzo dużej odległości. Manewrowali pomiędzy nielicznymi samochodami jakie znalazły się na polnych drogach. Po wyścigu, który trwał około pół godziny szybszy kierowca w czerwonym kombinezonie zwolnił i zjechał na pobocze, na którym zwykle zatrzymywało się dużo aut będących w długiej podróży. Postać zsiadała ze motocykla i stanęła obok podpierając się o niego jedną ręką a drugą w biodrach. Kierowca Kawasakiego dołączył chwilę później. Zeskoczył z maszyny i szybkim krokiem podszedł do swojego konkurenta.

    - Przegrana boli, co Charlie? – usłyszał głośny śmiech, przez który sam uśmiechnął się ironicznie.
    - Jak ma się lepszy sprzęt to nic dziwnego, że jest się pierwszym – burknął zdejmując czarny kask.
    - Nie zwalaj winny na motocykl, to nie jego wina, że ma kierowcę niepotrafiącego wykrzesać z niego pełnego potencjału.
    - Przynajmniej nie wariuję na jezdni jak ty. Myślałem, że wpadniesz pod tamten samochód. Prawie się zderzyliście!k – wrzasnął poważny Deakin. Gdy zobaczył, że przyjaciel był o włos od śmierci raptownie robiło mu się gorąco i zimno na zmianę. Czuł, że ma za bardzo podniesione tętno.
    - Oj wyluzuj. Trzeba się bawić, a nie zrzędzić. Jeszcze nigdy nie umarłem – rzucił mu w twarz, przybierając przy tym wesołą minę.
    - Ivan, ty idioto – Charlie nie miał sił do tego faceta. – Już dawno powinienem zerwać z tobą znajomość.
    - Tęskniłbyś – powiedział Ivan Bard z zawadiackim uśmieszkiem. On również zdjął z głowy kask w kolorze czerwonym i powiesił go na rączce od kierownicy.
    - Chciałbyś – parsknął, nadal nie mogąc uwierzyć, że kierowca tak beztrosko podchodzi do swojego życia i śmierci jaka go rychło czekała.

Stali naprzeciwko siebie, a ich maszyny czekały cierpliwie, aż właściciele ponownie na nie usiądą i pognają w trasę. Mieli to w zwyczaju robić przynajmniej raz w tygodniu od dnia, w którym się poznali.

    - A komu innemu narzekałbyś na swoje denerwujące życie? Kto jest twoim ramieniem do wypłakania się? Wsparciem? Kto od kilku godzin słucha jak obrzucasz wymyślnymi epitetami tego tam... Castellę? – klasnął w dłonie przypominając sobie nazwisko osoby, która rozwścieczyła jego przyjaciela. To chyba była pierwsza osoba, o której Charlie mówił a na jego twarzy wychodziły żyły. Jeszcze nigdy nie wiedział go takiego, ale musiał przyznać, że widok był całkiem zabawny. Jeżeli na świecie istnieje osoba potrafiąca wyprowadzić Charlesa z równowagi, to on tą osobę już uwielbia.
    - A ty jak zwykle masz mordę roześmianą.
    - A co? Mam płakać? Życia nie można brać na poważnie. Zabawa przede wszystkim.
    - Zazdroszczę tobie takiego podejścia. Masz w ogóle jakieś problemy, kłopoty?
    - Gdybym miał, to już byś o nich wiedział, kotku – puścił mu oczko i wsiadł na motocykl zakładając ochronę na głowę, w ogóle nie przejmując się stojącym jak słup soli towarzyszem.

Deakin oprzytomniał dopiero gdy doszedł do niego ostry głos silnika i pisk opon. Nie zamierzał pozwolić Ivanowi ponownie wygrać, więc prędko wskoczył na motocykl będący jego drugim domem i pognał za długowłosym blondynem. Musiał pilnować żeby ten znów mu nie zwiał. Po kilku chwilach go dogonił i jechali ramię w ramię. Wiedział, że Bard zwolnił czekając na niego, bo gdyby jechał jak to on potrafił, na pełnym gazie, nie mając za nic ograniczenie prędkości i blokadę maszyny, Charlie nigdy by go nie złapał.
Jechali przed siebie, po obu stronach mijając puste pola. Tym razem jednak mimo początkowego wyprzedzania się i wymijania jeden drugiego, koła toczyły się dużo wolniej po asfalcie, nie robiąc takiego hałasu. Zmierzali przed siebie mając nad głowami granatowe, prawie bezchmurne niebo, gwiazdy i świecący księżyc w pełni.
Deakin na sekundę odważył się oderwać wzrok od ulicy, by spojrzeć na jaśniejącą tarczę, doskonale widoczną w mroku jaki ich otaczał. Bez wysokich na kilkanaście pięter budynków, oślepiających lamp, świateł w oknach, bez miejskiego zgiełku, zamieszania wywołanego przez pijanych ludzi. Wsłuchując się w najpiękniejszą muzykę pod słońcem, którą był odgłos serca najukochańszej maszyny.
Dzisiejszy dzień wystarczająco go wykończył. Przez wczorajszy stres na egzaminie na instruktora łyżwiarstwa figurowego oraz przez pracę fizyczną, którą dzisiaj wykonywał, miał wrażenie, że nie wytrzyma do wieczora i zwyczajnie straci przytomność. Ha, to byłby dla niego stan błogosławiony, bo przynajmniej wtedy mógłby zamknąć oczy i spokojnie sobie spać. Jednak to byłoby za łatwe i zbyt wygodne, oczywiście nie zemdlał z wycieńczenia, a nawet gorzej. Dziś w ogóle nie mógł zmrużyć oka nawet na krótką drzemkę, by zregenerować i nabrać siły. Miał tak od lat, i im starszy się stawał tym było z nim gorzej. Nocami nie sypiał, w dzień urządzał sobie dwu lub trzy godzinne drzemki, by móc jakoś funkcjonować. Jednak od pewnego czasu nawet ich nie może przeżyć, bo coś mu na to nie pozwala. Bezsenność odbijała na nim mocne piętno w postaci złego nastroju, braku chęci do pracy, pogorszeniem się refleksu, spadkiem koncentracji i większym spożyciem leków. Żeby sobie jakoś pomóc starał się przez jakiś czas unikać alkoholu, ale gdy doszedł do wniosku, że nie daje to żadnych efektów, to przestał sobie odmawiać ulubionych trunków. Rok temu nawet rzucił palenie, ale to chyba też nie polepsza jego funkcji życiowych. Mimo wszystko nikotyna nie jest zdrowa, więc nie planuje ponownie do niej wrócić. Ostatnio stresujące sytuacje udzielają mu się częściej niż powinny, więc do tego bukietu problemów dochodzi ogólne rozdrażnienie.
Najpierw tata trafił do szpitala i nie wyjdzie z niego prędzej niż za tydzień, później prawie dał się sprowokować do bójki jakiemuś cymbałowi, a uwieńczeniem tego wszystkiego była scenka, którą nieświadomie zaprezentował homofobowi. Odpoczynkiem miała być przejażdżka, którą zaproponował Ivanowi. Zadzwonił do niego w środku nocy błagając, żeby przyjaciel czymś go zajął, bo on wkrótce zwariuje. Dopiero w trakcie dotarło do niego, że jazda rozpędzonym motocyklem to nie najlepsze zajęcie dla osoby, która potrzebuje się skoncentrować na prowadzeniu pojazdu, by nie spowodować wypadku. Jednak było za późno na odwrót, bo gdy już zajął miejsce i odpalił motocykl nie potrafił się wycofać. Myślenie, że po powrocie do domu odsapnie i zrelaksuje się, było bardziej niż błędne. Ivana nie trzeba było długo prosić. Parę minut potem przyjechał przed jego dom na swoim motocyklu. Teraz powoli wracali do Akron. Jemu tam się specjalnie nie spieszyło nawet jeśli był zmęczony jak jasna cholera. Znając jego szczęście to i tak nie zaśnie przez większość nocy. Wyręczy mamę w robieniu śniadania, ogarnie mieszkanie i pojedzie do swojej pracy. Nie był to szczyt marzeń, ale dobrze się w niej czuł, ludzie pracujący z nim akceptowali jego orientację seksualną, nawet rodzice uczniów nie mieli nic przeciwko. Cieszył się, że pracuje z tak otwartymi i tolerancyjnymi ludźmi. Nie można tego powiedzieć o pracodawcy jego taty. Nie zazdrościł mu, bo kto chciałby wysłuchiwać głupiego gadania jakiejś podrzędnej gwiazdeczki. Uwielbiał łyżwiarstwo i cieszył się, że znalazł pracę z tym związaną, często oglądał występy, ale już miał swoich ulubieńców i nie zamierzał zagłębiać się w osiągnięcia Castelli, które nawiasem mówiąc guzik go obchodziły.
Tak bardzo pogrążył się w swoich myślach, że nie spostrzegł kiedy Bard zatrzymał się na środku drogi. On automatycznie zawrócił i podjechał do niego zdejmując kask.

    - Czyś ty oszalał? Sam tu nie jesteś! Zjedź na pobocze a nie stoisz jak świeca – powiedział to, nawet jeśli sam robił to co przyjaciel. Na ich szczęście tą ulicą rzadko ktokolwiek jechał. Szybko nakazał mu zejść z maszyny i zejść na pobocze. On również to zrobił, nie zamierzał zostać pokrojonym kawałkiem mięsa z kałużą krwi.
    - Przyganiał kocioł garnkowi. Wyluzuj, Charlie. Dostałem ważną wiadomość – wpatrywał się w ekran telefonu odczytując sms'a, następnie odpisał na niego, uśmiechając się przenikliwie. Charlie nie miał w zwyczaju wtrącać się do czyichś prywatnych spraw, więc odwrócił głowę udając, że podziwia nocne widoki, by nie wsadzać oczu do komórki Barda. – Wygląda na to, że muszę wracać do siebie. Świetnie się z tobą bawiłem, w niedalekiej przyszłości liczę na powtórkę – puścił mu oczko.
    - Znowu jakiś nielegalny wyścig czy to drugie? – podparł się w boki robiąc zabawną minkę, zdaniem Ivana.
    - To drugie, słoneczko – odparł natychmiast.
    - Ivan – westchnął męczeńsko – ile razy mam ci to powtarzać, żeby do ciebie dotarło? To co robisz jest...
    - Nie robię nic złego. Wyścigi są ekscytujące, powinieneś spróbować.
    - Tak? Żeby mnie złapali i wsadzili do pudła? Powinieneś skończyć z jednym i z drugim. Za obie te rzeczy, których się dopuszczasz może czekać cię więzienie – kłócić się z Bardem to jak mówić do ściany, wiedział to, ale wciąż go pouczał w nadziei, że do mężczyzny coś dotrze. Bał się, że pewnego dnia przyjaciel zrozumie swoje błędy, ale wtedy będzie już za późno. Gdyby poszedł do normalnej, uczciwej oraz legalnej pracy, on nie musiałby wyrywać sobie włosów z głowy za każdym razem, gdy mówią o „tej drugiej rzeczy”.
    - Wszystko jest dla ludzi, mój drogi. Wracam do Pittsburgha. Kiedyś tam się jeszcze spotkamy – młody chłopak pomachał brunetowi i odjechał nawet się nie zawahawszy.

Tak jak mógł się domyślać. Nic nie odciągnie Ivana od jego stałej porcji rozrywki. Martwił się o niego, bo był jak wymarzony młodszy brat, którego zawsze chciał mieć. Czasami naprawdę czuł potworną irytację, gdy nie wiedział gdzie w danej chwili jest przyjaciel, co robi i czy jeszcze żyje. Teraz rozumiem co mama czuje kiedy ja nie pokazuję się przez dłuższy czas w domu, przeszło mu przez myśl. Ivan prowadzi bardzo ryzykowną grę. Tak jak dziewczynki bawią się w dom, opiekują się swoimi dziećmi, którymi są lalki – bobasy, chłopcy bawią się w policję i złodziei, tak jemu się wydawało, że Bard bawi się w życie.
Przyjaciel zawrócił z zupełnie inną stronę, a on ustawił sobie ich kierunek jazdy, w którym zmierzali. Dodał gazu i po kilku minutach włączył się do ruchu samochodów w mieście niedaleko.


* * *

Było po dziewiątej kiedy parkował motocykl przy hali sportowej. Był to wysoki budynek, który posiadał duże lodowisko. Na kolejnych piętrach znajdowały się pływalnia, siłownia, kort do tenisa, kręgielnia, i kilka sal do fitnessu. Pomieszczenia wewnątrz robiły wrażenie. Był we wszystkich, jednak najbardziej przypadło mu do gustu lodowisko. Łyżwiarstwo było pracą, którą traktował jak drugą pasję, właśnie dlatego tak bardzo lubił to co robił. Jedyne na co mógł narzekać to zarobki, które mogły by być większe. Byłby zadowolony gdyby płacili mu tyle co dostaje jego ojciec.
Ale to marzenia ściętej głowy. Rodzic pracuje dla olimpijczyka, on natomiast w szkole łyżwiarstwa figurowego ucząc podstaw jazdy dzieciaki. Robił to od jakiegoś czasu, po tym jak na trzecim roku rzucił studia prawnicze. Męczył się na nich i wątpił, że uda mu się zdać wszystkie egzaminy perfekcyjnie przy jego problemach z bezsennością. To tata wkręcił go w ten biznes mówiąc słówko o nim swojej starej znajomej, do której szkoła należy. Najpierw zaczął pracę, żeby sobie po prostu zarobić, jednak kobieta nalegała, aby zrobił kurs. To był warunek, który musiał spełnić, by pracować dla niej na stałe.
Zsiadłszy z pojazdu poprawił plecak wiszący na jednym ramieniu i skierował kroki do budynku. Przeszedł przez korytarz, szatnie, aż przed nim wyłoniły się drzwi do miejsca, które go interesowało. Momentalnie powitał go chłód. Przeszedł spory kawałek obserwując swoich uczniów, nim został zauważony przez gromadkę dzieciaków znajdujących się na tafli lodu. Jak tylko go zobaczyli od razu przestali się przejmować tym co mówi ich trenerka, i podjechali do niego.

    - Co to za spóźnianie się na lekcje? – wrzasnęła niska dziewczynka ubrana cała na różowo, z czarnymi włosami związanymi różowymi kokardkami.
    - Nie spóźniłem się to wy jak zwykle jesteście za wcześnie. Lizzy – krzyknął do swojej koleżanki po fachu – przebiorę się i możemy zaczynać. A wy się rozgrzejcie, dzisiaj dam wam wycisk – uśmiechnął się przebiegle do dzieciarni.
    - Charles, nie zagaduj ich!

Wzdrygnął się na nam dźwięk tego potężnego głosu. Drobna kobieta, do której on należał, o talii osy, ciemnych włosach i wąskich, piwnych oczach potrafiła przeszyć na wskroś jedynie otwierając usta. Barwa jej głosu była dość specyficzna i wzbudzała na ciele dreszcze. Zwłaszcza wtedy, gdy wstępowała w nią wściekłość i zaczynała krzyczeć. Nie raz od niej oberwał za to, że się obija, chociaż wcale tego nie robił, po prostu rozmawiał z dzieciakami. Inną sprawą było, że gdy je zagadywał one przestawały jeździć.
Julia Augustina była osobą, która nie pozwoliła wejść sobie na głowę, i każdy czuł do niej respekt. Wiedział od ojca, że kiedyś była primabaleriną, jednak musiała zrezygnować z baletu, przez kontuzję kolana, której nabawiła się, gdy potrąciło ją auto. Obecnie zamiast prezentować się na scenie uczy innych, choć zadziwiające było dla niego, że akurat wpasowała się w łyżwiarstwo, a nie tradycyjny balet. Mimo wszystko nie zamierzał jej o nic wypytywać, lubił swoje życie, więc wolał się nie wtrącać. Podobnie było z jej wiekiem. Na pierwszy rzut oka wyglądała młodo, czasem aż mu się na język cisnęło pytanie ile kobieta rzeczywiście ma lat, ale byłby samobójcą, gdyby zadał to pytanie.

    - No już, wracajcie do mnie. Na początek trzy duże kółka przeplatanką – donośny głos instruktorki Lizzy przywołał uczniów do porządku.
Na głośny i długi jęk większości z ich podopiecznych miał ochotę parsknąć śmiechem. Uwielbiał dzieci i cieszył się, że może z nimi pracować nie posiadając własnych. Tym bardziej gdy trafiła mu się taka przyjazna grupka jak ta. Składająca się z piętnastu osób, gdzie przeważały dziewczynki, często piskliwe, ale przyjazne.
Przez drewniane drzwi wrócił na korytarz na którym mieściły się wejścia do trzech szatni: mężczyzn, kobiet i trenerów. Otworzył swoimi kluczami kanciapę. Z plecaka wyjął parę łyżew, ciepłe spodnie z materiału i bluzę, swój typowy strój, w którym prowadził zajęcia. Przecież w czarnej skórze nie będzie paradował. Przebrał się sprawnie i chwilę później szedł z łyżwami na nogach do swoich uczniów.
Dzięki temu, że kilka sportowych szkół z okolicy są partnerami ośrodka sportowego, ich uczniowie mają dostosowany i specjalnie dla nich ułożony plan lekcji oraz zajęć w hali. On pracuje przez cały tydzień w różnych odstępach czasowych. Poranne zajęcia od poniedziałku do piątku odbywają się obowiązkowo dla każdego. Po nich uczniowie wracają do szkoły i mają normalne lekcje. Popołudniowe tylko w granicach godziny szesnastej do osiemnastej. Bardzo mu to odpowiadało. Nie zawsze ktoś przychodził i wtedy wracał po prostu do domu, ale jeśli już ktoś chciał przyjść, to umawiał się wcześniej z nim albo Lizzy. W weekendy prowadzili obowiązkowe zajęcia o ósmej rano i na tym się jego praca kończyła.
Wszedł na lodowisko. Zauważył, że dotknięcie łyżwami lody wywołuje w nim podobne uczucia do tych, które przeżywa kierując swoim ukochanym motocyklem. Pasję do łyżwiarstwa już lata temu zaszczepił w nim tata. Był mu za to bardzo wdzięczny, gdyż ma więcej rzeczy, które kocha robić, i robi je z przyjemnością nie zmuszając się do nich. Z impetem mógłby stwierdzić, że praca, w której zarabia się marne pieniądze, ale się ją kocha, jest tysiąc razy lepsza, niż taka, której się nienawidzi, a zarabia tysiące dolarów. O to byłby gotowy się kłócić. Od razu przywołał grupę do siebie. Po upewnieniu się, że nikt się nie spóźnił i nikogo nie brakuje, zaczął jak zwykle zajęcia. Kobieta już ich trochę rozgrzała, więc pora żeby on wziął sprawy w swoje ręce. Na dobry początek musiał przekazać im parę informacji.
    - Jeśli chcecie wziąć udział w międzystanowych zawodach to musicie się przyłożyć, odbywają się za trzy miesiące. Za miesiąc muszę złożyć do głównego ośrodka listę startujących. Pamiętajcie, że jest za to opłata, ale część jest sponsorowana przez każdą ze szkół, do których uczęszczacie – liczył że wiele osób zgłosi się do zawodów, gdyż wiele z tych dzieci miało talent, chęci i były gotowe do poświęcenia czasu na treningi.
    - A z czego będą się składały pokazy? – zapytała Pamela, dziesięcioletnia, bardzo uzdolniona, jego zdaniem, dziewczyna.
    - Każdy wykona dwuminutowy występ. Za chwilę powiem jakie figury będą się na niego składały. Oczywiście zawody będą podzielone według grup wiekowych, więc myślę, że każdy z jury będzie oceniał rzetelnie. A jeśli chodzi o figury to będą one następujące...


* * *


Popołudniem przechadzał się po ogrodzie i sprawdzał jak kwitną pierwsze kwiaty, jak na drzewach pojawiają się duże, zielone pączki. Pole działki, na której kazał stworzyć ogród było ogromne. Pogoda sprzyjała spacerowi, ponieważ niebo było bezchmurne, słońce świeciło w najlepsze, nawet nie było czuć wiatru. Przyglądał się wysokim drzewom liściastym, na których dopiero zaczną się pojawiać liście. Drzewa magnolii pięknie się prezentowały, gdyż różowe kielichy powoli zaczynały być widoczne, zanim jeszcze rozwiną się ich liście. Nieduże krzewy, które zasadził dwa lata temu pięły się po drewnianych kratkach ogrodowych. Trawa była coraz wyższa, ale nie przeszkadzało mu to.
Podszedł do ławeczki z ciemnego drewna i przysiadł na niej. Obrysował wzrokiem cały ogród, podziwiając niedokończone jeszcze działo Matki Natury. Odchylił głowę, zamknął oczy, by odpłynąć na krótką chwilę od otaczającej go rzeczywistości, do swojego umysłu, który czasem był ostoją, a czasem prawdziwym piekłem zamieszkiwanym przez samego Lucyfera.
Od kiedy pamiętał zawsze podziwiał piękno ogrodów angielskich. Podobały mu się bardziej od francuskich, za którymi przepadała jego matka. Co do ogrodnictwa mieli zupełnie różna gusta. Spacery po tej polanie obrośniętej w rośliny, drzewa dawały mu ukojenie. Miał świadomość, że jest nadpobudliwy i łatwo daje się ponieść emocją. Od kilkunastu lat jego problem tkwił w niemocy i bezsilności, nie wiedział jak rozładować gniew, frustrację, która w nim narastała. W pewnym momencie jego życia, ukojeniem stała się jazda na lodzie, dzięki temu potrafił się wyciszyć. Przechadzki po ogrodzie i spotkania, rozmowy z Melindą również dużo dawały, wyciszały go. Uwielbiał tą kobietę, była dla niego najbliższą osobą od lat, ale jak coś powiedziała to często miał ochotę zrobić jej krzywdę. Wciąż mu chodziło po głowie to co wczoraj powiedziała. Nie miała dla niego litości, rzuciła prosto z mostu co myśli, gdy on powiedział jej o młodym Deakinie. A kiedy on wściekał się i prawie potłukł filiżankę, z której pił kawę, McCartney śmiała się pod nosem i zbierała do wyjścia tłumacząc, że powinna wracać już do męża i córeczki.
Czasami żałował, że pozwolił jej tak się do siebie zbliżyć. Wiedziała o nim dosłownie wszystko i nawet trochę go to przerażało. Za nic w świecie nie potrafił wybić sobie jej słów z głowy. Ciężko było mu to przyznać, ale miała stuprocentową rację.

    - Do diabła z tobą Deakin – wysyczał do siebie. Gdyby mógł, rzuciłby na niego klątwę, by już nigdy więcej się nie spotkali. – Jak chorym trzeba być, by lecieć sobie w ślinkę z jakimś obdartusem w publicznym miejscu, by robić jakieś chore przedstawienie.

Nie potrafił sobie wyobrazić co ten facet miał w głowie. Chyba czarną dziurę. Jeśli znów miałby zamienić z nim kilka słów to by wykitował.

* * *


Przyglądał się z bólem w oczach tacie leżącemu na wyciągu. Gdyby dorwał drania, który urządził tak jego rodzica, to zabiłby bez najmniejszego wahania z ogromną satysfakcją. Później pewnie by żałował musząc odpowiedzieć za swój czyn idąc do więzienia. Jednak ten sukinsyn nie wziął odpowiedzialności, po prostu zwiał z miejsca wypadku. Tata nie ruszy się ze szpitala przez resztę tygodnia, a potem bez pomocy się nie obejdzie. Jego mama i on będą mieli ręce pełne roboty. Ojciec powiedział, że powinien zostać w ośrodku dłużej, by nie obciążać rodziny, ale przecież jego mama i tak nie pracuje i będzie się nim dobrze opiekować. Jak pomyśli, że pacjentów oporządza taka wywłoka, którą widział ostatnim razem współczuł im. Pewnie, niektórym to pasowało. Młoda, piękna i bezwstydna. A ci, którzy nie mają możliwości pooglądać takiej laski z chęcią skorzystają. Gdyby on tu trafił uciekłby tego samego dnia. No chyba że przydzieliliby mu niezłe ciacho. Nagle wyobraził sobie, że to on jest na miejscu taty, ale zajmuje się nim młody, przystojny, mężczyzna. Jest do jego osobistej dyspozycji 24 godziny na dobę. Karmi go, kąpie, ubiera, pielęgnuje, całuje w czoło, uśmiecha się łagodnie, poprawia humor, opiekuje się. Westchnął i rozmarzył się nieświadomie uśmiechając się. To byłby najpiękniejszy sen na świecie.

    - Fortuna za twoje myśli, synu – powiedział leżący na łóżku Arkady do siedzącego obok Charliego.
    - Ach, tak po prostu sobie marzę – rozpromienienie zniknęło z jego twarzy, gdy musiał wrócić na Ziemię.
    - A zdradzisz staremu ojcu, o czym tak marzysz?

Młody mężczyzna uśmiechnął się wymuszenie, po schyleniu się w stronę ojca powiedział ściszonym głosem.

    - O partnerze – mężczyzna od razu rozumiejąc o co chodzi poklepał go po ramieniu. Nigdy nie wstydził się mówić o uczuciach, o swoich pragnieniach, gdyż każdy człowiek powinien potrafić pokazać, że kocha i nie wstydzi się tego, nie boi się wyśmiania. Nie znosił mężczyzn, którzy uważali, że takie zachowanie świadczy, że zachowują się jak kobiety, są mało męscy i nie mają dumy. Śmiał się z takich ludzi, a niestety przyszło mu ich znać i czasami mieć z nimi do czynienia. Tacy ludzie często także stosowali przemoc domową, a to było coś okropnego i niewybaczalnego.
    - W końcu znajdziesz tego jedynego. Cierpliwości. Nie od razu Rzym zbudowano. Nie szukaj go na siłę – tata zawsze potrafił podnieść go na duchu, cieszył się, że ma z rodzicami takie dobre kontakty i może porozmawiać o wielu rzeczach.
    - Ja po prostu nie chcę na starość zostać sam. Ale nie mówmy już o tym, bo to nie miejsce na tego typu rozmowy. Właściwie to ty coś ode mnie chciałeś, zgadza się?

O tej godzinie powinien być już w domu, jednak gdy wracał z popołudniowych zajęć zadzwonił do niego rodzic prosząc by przyjechał. Tym razem przyjechał sam, bez mamy, bo ta była w odwiedzinach w południe, a od jakiejś godziny miała być u swojej przyjaciółki. Nie wiedział o czym tata chciał mu powiedzieć, nawet nie domyślał się na jaki temat ma być rozmowa. Gdyby miał czas, to przywiózłby tacie coś smacznego do zjedzenia, ale z tego co widział na szpitalnej szafce, która przez jakiś czas będzie do jego dyspozycji, mama przyniosła mu zapasy na parę kolejnych dni. Śmiać mu się chciało. Ta kobieta troszczyła się o wszystkich jakby byli małymi dziećmi, karmiła ich, dbała o ich zdrowie. On czasami tego nie doceniał i machał na to ręką mówiąc jej, że jest nadopiekuńcza. Ale właśnie przez to była jego kochaną mamą. Czuł do niej jak i do taty wielki szacunek.
Nagle drzwi do sali chorych otworzyły się, a w progu pojawił się nie kto inny jak wspominana przez niego pielęgniarka. Nic się nie zmieniło pomimo wczorajszego aktu ostrej krytyki na niej przez Castellę. Nie znosił go od pierwszej rozmowy, ale musiał przyznać, że miał jaja. On nie odważyłby się pyskować do nikogo kto go wcześniej nie sprowokował i nie miał podstaw by to robić. Swoich szczerych myśli też nie ogłaszał wszem i wobec. A „pan” Castella? Powiedział to co myślał, bez zastanowienia. Od tamtej pory już wiedział, że to ten typ, który najpierw działa, a dopiero potem myśli. Kolejnym dowodem tego było zdanie, które mężczyzna wyrobił sobie na jego temat. Miał nadzieję, że kiedy tata wróci do pracy ten nagle go nie zwolni tylko dlatego, że ma syna pedała. Choć po kimś takim jak Castella można spodziewać się wszystkiego. Pieprzona gwiazdka, przeklął w myślach.

    - Widziałeś wczoraj Rene w nie najlepszej formie. Prawie wdaliście się w bójkę, ale uwierz, że to dobry człowiek. To nie mi, a jemu należy współczuć.
    - Proszę?! Tato, chyba sobie żarty stroisz. To, że ma kasę o niczym nie świadczy, więc przestań... – nie dokończył, gdyż starszy z Deakinów wszedł mu w słowo.
    - Ja poleżę tu parę dni, za miesiąc, dwa będę mógł normalnie funkcjonować, ale Rene ucierpi na mojej nieobecności. Na obecną chwilę nie ma trenera. Zawodnicy bez trenera nie mogą brać udziału w żadnych zawodach. Rzucił jazdę w parach, by startować solo, ale nie ma przygotowanego układu, w którym miałem mu pomóc. Stroju także brak. On bardzo ciężko pracował na swoje osiągnięcia. Nie musisz wcale tego przyznawać, ale on nie jest jednym z tych, którzy dzięki pieniądzom wspinają się na szczyt.
    - O matko – wyrzucił ręce w powietrze – wielki pan Castella raz nie weźmie udziału w Pucharze. Wielkie mi rzeczy. Nie broń go! – w tym momencie poczuł żal i zazdrość, ponieważ zdawało mi się, że ojciec traktuje tego człowieka jak syna, a nie jedynie podopiecznego.
    - Charles! Przestań oceniać go przez pryzmat przypuszczeń. Nie spotkałeś go nigdy w innej sytuacji niż ta z poprzedniego dnia. Pracuję z nim od lat, znam go. Ufam mu, a on mi. Lecz tym razem go zawiodłem. Czuję się odpowiedzialny za niego. Powiedział, że wystartuje w Igrzyskach Olimpijskich, więc chciałem go wspierać i pomóc mu osiągnąć cel, który sobie wyznaczył. Boli mnie to co się stanie z nim gdy je opuści. Musiałbyś widzieć jego żal i wściekłość, kiedy on i Susan przegrali w grudniu z Keithem i Mirandą. Myślałem, że zabije swoją partnerkę wzrokiem. Ale to nie o to chodzi. Miałem zamiar cię ubłagać, żebyś...
    - Tato jeśli to jest to, co ja myślę, to lepiej nie kończ tego zdania – podniósł ręce pokazując, że to nie jego problem.


* * *


Na werandzie zabrzmiał piskliwy, kobiecy śmiech przesiąknięty kpiną i szyderstwem. Kobieta usiadła na bujanym krześle i zamyśliła się przez chwilę. Po raz kolejny w ciągu pięciu minut prychnęła pod nosem.

    - Tchórz – rzuciła krótko do brata, słowo opisujące ich odwiecznego rywala.
    - Zamiast podnieść rękawicę to on tak po prostu ucieka. Święta racja, siostrzyczko. Castella to zwykły tchórz. Ale kogo on tam obchodzi, to nawet lepiej dla nas, nie sądzisz? McCartney od kilku lat już z nim nie startuje, pozbyliśmy się jednej przeciwniczki. Teraz po bolesnej przegranej w grudniu nie może się podnieść, więc postanawia zostać solistą. Cóż za niespodzianka – mężczyzna oparł się o drewnianą barierkę i upił z kieliszka swoje ulubione whisky Macallana Fine and Rare z 1926r.
    - Im mniejsza konkurencja tym lepiej. Oni jedyni nam przeszkadzali w zdobywaniu największych not, byli jedynym niebezpieczeństwem na jakie mogliśmy natrafić.
    - Moja Miraś jak zwykle skromna – podsumował Keith, delektując się drogim trunkiem.