Powered By Blogger

poniedziałek, 27 marca 2017

Chwila prawdy


Hej Kochani!

Jak pewnie zauważyliście, w niedzielę nie pojawił się rozdział... i nie wiem kiedy się pojawi. Wspominałam gdzieś w komentarzach, że w tygodniu w ogóle nie mam czasu na pisanie. Parę dni temu okazało się, że na weekend również go brak. Wierzcie, długo się nad tym zastanawiałam... I doszłam do wniosku, że muszę zawiesić bloga do odwołania. Naprawdę nie chciałam tego robić myśląc, że jakoś sobie poradzę, bo nie chciałam być postrzegana jako autorka, która zabiera się za coś i nie doprowadza tego do końca. Wiem jakie to bolesne. W połowie tekstu ktoś oznajmia, że to koniec, więcej nic nie napisze, opowiadanie jest urwane i nie ma co liczyć na kontynuację.

Jednakże! Uspokajam Was. Nie znikam na zawsze. Robię przerwę, dopóki nie napiszę przynajmniej całej "Lodowej powłoki". Uwielbiam ten tekst, ale prawda jest taka, że na tą chwilę, większość jest w mojej głowie, aniżeli na kartce. Nie będzie ciążyła na mnie taka presja "Muszę koniecznie wstawić dzisiaj rozdział, jak co tydzień". Blog będzie kontynuowany, lecz nie wiem kiedy dokładnie. Może za miesiąc, może za dwa, lub za pół roku, ALE BĘDZIE!

To dla mnie naprawdę trudne. Nie spodziewałam się, że dojdzie do takiej sytuacji. Niestety. Mogłabym napisać dlaczego to wszystko, jednak po co? Musicie wiedzieć jedynie to co napisałam powyżej i to, że bardzo mi przykro. Sama się na sobie zawiodłam. Przytłoczyły mnie obowiązki związane z pisaniem i życiem prywatnym.

Jeśli to dla Was jakieś pocieszenie, to jestem w trakcie tworzenia innych opowiadań, w dodatku (opornie, ale jednak) pisze się ebook. Gdy wrócę powiem Wam coś na jego temat, na razie to tajemnica :) Mam nadzieję, że mnie nie znienawidzicie i cierpliwie poczekacie :)




poniedziałek, 20 marca 2017

Lodowa powłoka - Rozdział 9


Miałam nadzieję wstawić rozdział wcześniej, ale Internet mi szwankował. Wybaczcie, że dziś tak krótko.

Dziękuję za komentarze :)





Po spokojnym i cichym dniu nie było śladu. Delikatny szum drzew w ciągu kilku minut przerodził się w porywisty wiatr wyginający drzewa na wszystkie strony. Uginały się one ulegle przed siłą żywiołu. Promienie słoneczne prześwitujące przez korony drzew kilka chwil wcześniej, teraz przykryte zostały ciężkimi, ciemnymi kłębami chmur. Z nieba zaczął padać deszcz, a po nim pojawiły się błyskawice przecinające nieboskłon. Ulewa nasilała się zalewając polną drogę oraz stojące na podjeździe motocykl i srebrnego Jeepa Commander. Nieprzyjemna pogoda utrzymywała się od godziny, ale już widać było jej skutki. Niedaleko wichura złamała kilka potężnych gałęzi, sprawiała, że zwierzęta zamieszkujące las pochowały się. Przemiennie grzmiało i błyskało się. Mimo tego powietrze zrobiło się lekkie i rześkie, a zapach ziemi unosił się wokół.
W hali Rene próbował skupić swoją uwagę na poprawnej jeździe, choć nie było to proste. Z całych sił starał się nie patrzeć w stronę stojących przy barierce dwóch osób, które przyprawiały go o mini zawał serca. Niby tylko obok siebie stali, ale to wciąż go niepokoiło. Nie kontrolował wzroku, który co rusz padał na Melindzie i Deakinie. Zamiast skoncentrować się na prawidłowym wykonywaniu figur, on nie mógł przestać myśleć o czymś kompletnie niezwiązanym z łyżwiarstwem. Przypłacił to natychmiastowym upadkiem, partoląc tym samym kombinację dwóch potrójnych toeloopów, co na zawodach skończyłoby się utratą dużej ilości przydatnych punktów. Podniósł się szybko z lodu kontynuując choreografię stworzoną przed obu Deakinów. Melodia, którą wybrał dla niego tymczasowy trener narzucała błyskawiczne tempo i zgranie się z prowadzącym rytmem. Jemu jednak żadna z tych rzeczy nie szła najlepiej. Za pierwszym razem nie potrafił dostosować swoich ruchów do dziwnej choreografii, która w ogóle mu się nie podobała, ale była dobra, więc się nie odzywał na jej temat. Za drugim, to była jego wina, bo nie mógł oderwać wzroku od towarzyszących mu osób.
Złościł się sam na siebie, gdyż w obecnej chwili wyglądał na lodowisku jak żółtodziób, nowicjusz, który nie potrafi nawet prosto ustać na nogach. Był to pierwszy trening, którym się kompletnie załamał. Nigdy wcześniej nie wyszedł tak nieprofesjonalnie. Gdyby teraz widział go Arkady, to poleciały by gromy. Chociaż z miny bruneta również nie wyczytywał nic dobrego. Zbłaźnił się, zrobił z siebie pośmiewisko przed facetem, którego nie znosi i przyjaciółką, która przecież wiedziała na co go naprawdę stać. Pragnął zapaść się pod ziemię.
Niespodziewanie muzyka, która do tej pory płynęła z głośnika ucichła. Nie było śladu po „Burzy” Vivaldiego***, która jak to określił Deakin, idealnie pasowała do jego wybuchowego charakteru. Nie był to dobry znak, gdyż utwór powinien jeszcze dźwięczeć w jego uszach, a on powinien kończyć swój taniec na lodzie. Nagły koniec muzyki nie zapowiadał dobrych wieści. Gdy obejrzał się za siebie dostrzegł bruneta. Na jego twarzy malowała się groźna i niezadowolona mina. Ręce miał skrzyżowane na piersi. Obok niego stała Melinda kręcąc z politowaniem głową. Wiedział. Spieprzył sprawę.

    - Spieprzyłeś to – Deakin warknął mu prosto w twarz, gdy podjechał do bramki. – Czy moja choreografia cię przerosła?! Myślałem, że Wielki Pan Castella dowiedzie, że rzeczywiście jest wielki i zamknie mi gębę, gdy będę chciał go skrytykować – ani trochę nie podobał mu się ten ostry ton głosu, którym urzekł go trener. Miał świadomość, że zawalił, ale czy musiał go jeszcze dobijać?
    - Charlie ma rację, Rene – głos Melindy nie wyrażał nic, ani zawodu, ani zadowolenia. – Za tydzień są Igrzyska w Utah, a ty nie pokazałeś swojego potencjału. Byłeś do bani – powiedziała bez ogródek. – Wcześniej też tak było? – pytanie skierowała do Deakina, który kategorycznie zaprzeczył. On natomiast będąc przytłoczonym swoją porażką na treningu ukucnął przy bramce i przyłożył czoło do ścianki mając ochotę w nią przywalić.
    - Bynajmniej. Sęk w tym, że każde wcześniejsze ćwiczenia wychodziły mu bardzo dobrze. Jednakże dzisiaj... – słyszał to denerwujące westchnięcie przepełnione zawodem i żalem.
    - Chłopcy spokojnie – klasnęła w ręce Melinda. – Obaj macie jeszcze czas na zregenerowanie się. Na dzisiaj wystarczy tych tortur dla nas wszystkich.

Rene próbował puścić mimo uszu insynuację, że oglądanie go dziś na lodzie było torturą, ale wszelką krytyką bardzo się przejmował, choć tego po sobie nie dawał poznać. Po tym dniu stracił motywację do czegokolwiek. Przemknęło mu przez myśl, że zaraz wróci do domu i rzuci się na łóżko, któremu będzie mógł ponarzekać. Jednak przyjaciółka zmiażdżyła jego plany na spokojne spędzenie wieczoru samotnie w domu. Chciała załagodzić napiętą sytuację, dostrzegając, że oni obaj bardzo się przejmują tym, co miało nastąpić za tydzień. Zaznaczyła, że właściwie przyjechała do niego na moment, by wręczyć kostium, w którym wystąpi na Igrzyskach, ale momentalnie zmieniła postanowienia i zostaje. Wytłumaczyła, że ciężka praca jest ważna, lecz nie można zapomnieć o relaksie i odpoczynku. Mimo że mieli trzy dni do wyjazdu do Utah, muszą poświęcić ten czas na coś innego niż mordercze wysiłki. Każdemu to wyjdzie na dobre.

    - Skoro skończyliśmy pracę to ja wracam do domu – odezwał się Charlie, który jak zwykle wolał ulotnić się zanim zostanie wyrzucony przez Gwiazdeczkę. Mogli współpracować, ale nie przebywać w swoim towarzystwie dłużej niż to było konieczne. Nie musiał kłopotać się przebieraniem, gdyż ani razu dziś nie wchodził na lód.
    - Zwariowałeś? Chcesz mi powiedzieć, że nie słyszałeś tej burzy na zewnątrz? – zdziwiła się Melinda. – Założę się, że droga przez las została zalana, w dodatku ty jesteś motorem. Zanim dotrzesz do domu będziesz zmokłą kurą. Mam genialny pomysł!
    - To motocykl, nie motor – zaznaczył różnicę, nie lubiąc, gdy ludzie mylili te dwie rzeczy.

Rene przebierając się w szatni czuł się coraz bardziej zdołowany. Wyszedł na niekompetentnego i nieprofesjonalnego idiotę. Chciał pokazać Deakinowi, że nie popełnił błędu rezygnując z par tanecznych i doskonale wie co robi. Zamierzał również udowodnić, że jest w stanie dorównać umiejętnościami, a nawet przewyższyć jego ulubionych łyżwiarzy. Kiedy dowiedział się, że Charles słyszał o nim jedynie od Arkady'ego i nigdy wcześniej nie widział podczas turniejów, zdenerwował się do tego stopnia, że przysiągł sobie zajęcie miejsca najwspanialszego, podziwianego przez mężczyznę solisty. Wtedy zrozumie, że jedyną osobą, o której może myśleć jest on!
Próbował panować nad swoim zachowaniem, ale przynosiło to odwrotny efekt, gdyż bardziej się nakręcał. Nie pomagało nawet wlepianie wzroku w cudowny strój, który znalazła dla niego była partnerka. Nagle słysząc zza ściany podniesiony głos kobiety zorientował się, że rozmawia ona z Deakinem. Znów panikował! Jak mógł o nich zapomnieć?! Zostawienie tej dwójki samej było niebezpieczne.
Przy ich pierwszym spotkaniu, które miało miejsca około dwudziestu minut temu, widać było, że szybko się polubili. McCartney mimo wiedzy o orientacji seksualnej tego faceta, zachowywała się całkowicie normalnie. Brunet również był spokojny i nie rzucał głupimi docinkami, którymi kiedyś zwracał się do niego. Fakt, że tak błyskawicznie nawiązali nić przyjaźni nie wróżyło nic dobrego. Dla niego był to duży problem.

    - O czym mówicie? – wypadł z pomieszczenia jak burza, by dopatrzyć się uśmiechającej się szeroko Melindy.
    - Ze względu na koszmarną pogodę, zaproponowałam Charliemu żeby został tutaj dopóki burza nie minie. Posiedzimy we trójkę w domciu i zjemy ciasto – odparła tak spokojnie, jakby nie chodziło tu o jego dom, o jego azyl, który miałby zostać naruszony przez człowieka, którego nie toleruje w swoim otoczeniu. – W pracy upiekłam przepyszne brownie, szybko skoczę po nie do samochodu.
    - Chwilka... Mel... – nim do niego dotarło, co tu właściwie zaszło, biegli przez podwórko w deszczu.

Gdy już skryli się w ciepłym i suchym przedpokoju cała trójka zaczęła zdejmować ociekające wodą buty. Niby mieli tylko kilka metrów do drzwi, jednak to wystarczyło, żeby ich porządnie zmoczyło.
Spostrzegł jak przyjaciółka chwyta za ramię bruneta i prowadzi go do salonu. Momentalnie w nim zawrzało. Jakim cudem jeszcze nie wybuchnął? Obcy facet, którego nie znosi przebywa w jego mieszkaniu, bez jego zgody, bo nie on go zaprosił, tylko osoba, która nie dopuszczała do siebie odmowy. Niczym się nie krępując kierował się tam gdzie prowadziła go nowa kumpela. On zaś trzymał blachę z ciastem czekoladowym. Gdyby nie trzymał ręki na pulsie, rzuciłby wypiekiem w Deakina nawet się nie wahając. Musiał jednak przejść do kuchni, by pokroić brownie i podać nieproszonym gościom.
Kiedy już to zrobił poszedł w ich ślady, niosąc w jednej ręce niedużą tackę ze smakołykami, a w drugiej trzy talerzyki i widelce. Znalazłszy się w salonie dostrzegł kobietę i mężczyznę swobodnie rozmawiających. Wyglądali na rozbawionych czymś. Jemu nie było ani trochę do śmiechu.

    - Rene – warknęła McCartney – a gdzie kawa? Zapraszasz gości do domu, a nawet kawą nie poczęstujesz?!
    - Tak się składa, że żadnego z was tu nie zapraszałem! – zadarł głowę wysoko i położył ręce na biodrach, patrząc się na oboje wilkiem. Zorientował się, że Deakin był gotowy wstać i wyjść nie pozwalając się obrażać, jednak został zatrzymany.
    - Charlie – rzuciła rozbawiona – każdą złośliwą uwagę tego faceta ignoruj. To ja cię zaprosiłam, więc rozkoszuj się chwilą i spróbuj ciacha. Zabrałam je z pracy, bo została reszta i nikt już nie chciał go kupić. Prawdziwe pyszności – mlasnęła i zabrała się za nakładanie deseru na talerzyk. Niedługo potem smakowała pierwszy kęs nabijając go na widelec.
    - Mel, zapominasz, że to mój dom.
    - Och – odwróciła głowę w jego stronę przerywając skakanie po kanałach telewizyjnych, dorwała się do pilota i zamierzała znaleźć jakiś ciekawy program, na którym był zasięg. Przez burzę sieć prawdopodobnie została uszkodzona. Dobrze, że prąd jeszcze jest. – Wciąż tu jesteś? Czyż nie mówiłam czegoś o kawie? A ty, Charlie co wypijesz? Nie krępuj się, czuj się jak u siebie.
    - Jeśli to nie problem... – spojrzenie blondyna mówiło, że to bardzo duży problem – czarną sypaną.
    - Mi też! – podniosła rękę w górę, jak to robiły dzieci w szkole chcąc powiedzieć coś na forum.

Gdyby zależało to od niego, to tego faceta już by tu nie było. Ba, nie wpuściłby go nawet do mieszkania. W ogóle nie przeszkadzała mu wizja, że mężczyzna zachorowałby po jeździe motocyklem ponad półgodziny w trakcie ulewy, która nie ustępowała. Jedynymi osobami, którym pozwalał przesiadywać w swoim małym azylu był Arkady oraz Melinda. Jednak różnica między nimi była taka, że kobieta nie znała granicy, do której mogła się posunąć. Robiła co jej odpowiadało, a teraz z jakiegoś niewiadomego mu powodu, odpowiadało jej przebywanie i prowadzenie dyskusji z tym oto osobnikiem.
Nie wierząc, że daje sobą pomiatać podreptał do kuchni, by przyrządzić czarne napoje. On wolał wypić sok jabłkowy z miętą. Nie było mu na rękę, ani pogoda, ani obcy pod jego dachem, a już na pewno nie McCartney i Deakin sam na sam w pokoju. Czym prędzej musiał do nich wracać. Z dwojga złego, wolał być z nimi, niż zostawić ich we dwójkę.

Charles rozglądał się po ładnie urządzonym wnętrzu. Białe ściany i ciemne meble według niego wyglądały bardzo estetycznie. Brak innych kolorów w pozornie zimnym i surowym pomieszczeniu wynagradzały limonkowe elementy wystroju. Taki wygląd nie do końca mu odpowiadał, ponieważ nie był w jego stylu, lecz nie był też szczególnie zły. Odrobinę mało tu ozdób, gdyby zajrzała do tego domu jego mama, natychmiast powstawiałaby wszędzie doniczki z kwiatami, kolorowe wazony, zdjęcia rodzinne, jakieś figurki, by ocieplić wnętrze. Przeszło mu przez myśl, że właściciel tego miejsca jest minimalistą i każde inne pomieszczenie urządzone było w tych kanonach.

    - Doczekaliśmy się – rozłożyła ręce na boki posyłając dostrzegającemu aromatyczne napoje Rene błyszczący uśmiech.
    - Dziękuję – odezwał się Charlie jak nakazywało mu dobre wychowanie rodziców.

Dostawił sobie biały fotel, którego zwykle nie używał, bo goście rozłożyli się na całej sofie. Przez dłuższy czas między ich trójką pozostawała głucha cisza, przerywana warknięciami kobiety, która nie mogła znaleźć żadnego sprawnie działającego kanału.

    - Przestań męczyć telewizor, widzisz, że wszystko śnieży. Dopóki nie naprawią anteny nici z oglądania czegokolwiek.
    - Właściwie to zaleta. Możemy pogadać i bliżej się poznać – rzuciła do nowego znajomego, który odwzajemnił lekki uśmiech. – Jak wam smakuje ciacho?
    - Jadłem lepsze – mruknął od niechcenia Rene, choć zabierał się już za trzeci kawałek, czego Melinda nie zapomniała mu wypomnieć.
    - Jest pyszne. Moja mama dodaje do brownie zwykle maliny.
    - Z owocami jeszcze tego nie jadałam. Muszę spróbować.

Kiedy rozpoczęli dyskusję o gotowaniu, wypiekach, Castella zdał sobie sprawę, że nie jest to temat, na który może się wypowiadać. Nie jako osoba, która nie potrafi przygotować nic poza płatkami z mlekiem i kawą czy herbatą. By się nie skompromitować siedział cicho.

    - Twój mąż nie ma nic przeciwko, że przesiadujesz u swojego byłego faceta?

Usłyszawszy pytanie, Rene momentalnie zainteresował się konwersacją. Spojrzał na twarz przyjaciółki, by wyczytać z niej, co zamierza mu odpowiedzieć. Skłamie czy powie prawdę? Z jakiegoś powodu był tego bardzo ciekaw.

    - To chyba było niestosowne pytanie – speszył się brunet, gdy dotarło do niego, że wypytuje o prywatne sprawy innych ludzi.
    - Mój kochany Elay wie dokładnie co łączyło mnie i Rene, nie ma nic przeciwko. Moi dwaj chłopcy dobrze się dogadują. Chociaż ten tutaj – wskazała na Castellę – czasem bywa zazdrosny. Ostatnio mi zarzucił, że dałam mu kosza dwa razy – roześmiała się na cały głos.
    - Przeszłość to przeszłość. Nie ma o czym rozprawiać – odchrząknął zirytowany. Nie lubił kiedy rozmawiano na jego temat wyciągając na wierzch nieprzyjemne lub żenujące chwile z jego życia.
    - Prawdą jest, że byliśmy partnerami, lecz...

Jego dzwoniąca komórka, która odezwała się tak niespodziewanie, ucięła jej wypowiedź. Nie czekając, aż McCartney zacznie dalej mówić, wstał gwałtownie czym zaskoczył pozostałe osoby. Sięgnął po telefon do tylnej kieszeni skórzanych spodni. Tak bardzo się z tym spieszył, że urządzenie omal nie wypadło mu z rąk. Kątem oka zarejestrował, że łyżwiarz i była łyżwiarka spoglądają po sobie ze zdziwieniem, a potem znów zwracają się ku niemu. Nie wątpił, że wyglądał komicznie, jednak to była sprawa życia i śmierci. Nerwowo odebrał nie zerkając na wyświetlacz. Pragnął, by osobą, która odezwie się po drugiej stronie był Ivan. Nie miał z nim kontaktu od paru dni, ponieważ obiecał sobie, że koniec z martwieniem się o idiotę, który najwyraźniej zamierza ze sobą skończyć. Od tamtego czasu w ogóle się do siebie nie odzywali, a on bał się, jaki powód czaił się za ciszą, ze strony najlepszego przyjaciela. Ile mógł powtarzać, że Ivan musi o sobie bardziej dbać? Do niego nic nie docierało!

    - Halo? – zapewne oboje usłyszeli jego łamiący się głos. Czuł się jakby czekał na słowa „Twój przyjaciel nie żyje”.
    - Charles, gdzie jesteś? Wszystko w porządku?
    - Tak, tato – nigdy wcześniej nie był tak załamany rozmawiając przez komórkę z ojcem. Nie tego się spodziewał. Ani trochę go to nie uspokajało. – Jestem w domu Gwia... Rene. W najbliższej przyszłości nigdzie się nie wybieram. Jest tu także Melinda.
    - Bezpieczniej będzie przeczekać burzę. Lepiej się stamtąd nie ruszaj. Dzwonię żeby się upewnić. Mama się bardzo martwiła. Pozdrów Mel.
    - Możesz ją zapewnić, że żyję. Powiem jej.

Po rozłączeniu się z ojcem na jego sercu znów osiadł ciężki kamień. Czuł jakby nosił problemy całego świata na barkach. Miał dość przeżywanego codzienne stresu związanego z Bardem, jeżdżenia po lekarzach w poszukiwaniu kolejnych płonnych nadziei, że wyleczy się z chronicznej bezsenności. Pragnął by jego cierpienie, wykończenie psychiczne i fizyczne się skończyło. Czasem zadawał sobie pytanie, jak on wciąż funkcjonuje? Co go napędza, daje te nikłe siły, by podnieść się z łóżka, wsiąść na motocykl i pojechać do pracy? Bezsilność nie dawała mu żyć. Zmęczenie zamieniało w chodzącego zombie. Jaki ma powód, by codziennie wyzwalać w sobie nowe siły i chęci do działania? Skąd w nim ta iskierka nadziei, że przyjdzie dzień, gdy będzie mógł spokojnie zasnąć i obudzić się kilka godzin potem, wypoczęty jak nigdy wcześniej?

    - Charlie? Co się stało? – czując delikatną dłoń na ramieniu podniósł głowę. Ujrzawszy blisko siebie jasnowłosą kobietę, odnosił wrażenie, że jest ona niewiarygodna. Prawie go nie zna, a jego zachowanie ją niepokoi. W dodatku nie odtrąca go jak trędowatego, co robi Gwiazdeczka.
    - Twój mąż i Castella mają szczęście, że kobieta jak ty się nimi opiekuje – odparł zaskakując tymi słowami sam siebie. Lecz kontynuował to co myśli mu podpowiadały, a mówił prosto z serca, jakby musiał się komuś wygadać. Jakby jedyne pocieszenie mógł znaleźć wśród ludzi, których nie zna dobrze, a którzy ocenią sytuację obiektywnie. – Mel, przypominasz mi kogoś kogo znam. Ma na imię Bella i jest niesamowitą osobą. Ona również wyjątkowo troszczy się o swoich przyjaciół, bo dla nich skoczyłaby w ogień. Mógłbym powiedzieć, że jest aniołem jak ty, lecz nieco zagubionym i bezbronnym. Okrutny świat niszczy takie anioły. Czasem są one złe i źle postępują, ponieważ zostały skrzywdzone.

Nie zdawał sobie sprawy, że po jego twarzy spływają łzy, zupełnie jak jakiś czas temu. Serce ściskało się okrutnie wyciskając z niego emocje, których nie chciał okazywać przy facecie patrzącym się na niego z góry. Miał świadomość, że jest przez niego uważnie obserwowany, lecz nawet to, że Gwiazdeczka zaraz wybuchnie śmiechem widząc jak dorosły facet płacze, nie powstrzymywało cisnących się do oczu łez. Odnosił wrażenie, że przed zupełnie obcymi ludźmi obnosi się ze swoją delikatną stroną, której nie znał nikt poza jego rodzicami. Nie mógł oddychać. Dusił się. W tym momencie pragnął uciec, zniknąć, ukryć się przed ludźmi.


poniedziałek, 13 marca 2017

Lodowa powłoka - Rozdział 8


Dziękuję za komentarze :D Przepraszam, że rozdział nie pojawił się wczoraj. Nie zabijajcie mnie.




Nie potrafił znieść cierpienia i męczarni przez które przechodził Ivan. Spojrzawszy na zegarek, stwierdził, że to już godzina odkąd mężczyzna nie wychodzi z łazienki. Słysząc co chwilę odgłosy wymiotowania i spuszczania wody domyślał się, że głupek wciąż klęczy przed muszlą klozetową, wyrzucając z siebie wszystkie substancje, które znalazły się w jego żołądku, w ciągu ostatniej doby. Gwałtownemu kaszlowi nie było końca, a duszności Barda nasilały się. Dlatego Charlie wolał znajdować się w pobliżu, gdyby musiał interweniować bardziej niż do tej pory. Ivan zabronił mu wchodzić do łazienki czując przed nim wstyd, akurat w takiej chwili. Co było nawiasem mówiąc idiotyczne, gdyż był świadkiem bardziej żenujących sytuacji z życia długowłosego. Postanowił wstać z fotela, by stanąć pod drzwiami na wypadek, gdyby mężczyzna usiłował go zawołać. Rzecz jasna, nie zrobiłby tego, nawet mając przed sobą perspektywę utraty przytomności.
Cholernie się o niego martwił i współczuł mu, z drugiej jednak strony, Ivan sam się prosił o problemy ze zdrowiem. Gdyby nie był lekkomyślnym kretynem, przez którego on osiwieje przed trzydziestką, nie doszłoby do tak nieprzyjemnej sytuacji. Miał ochotę wydrzeć się na niego i przemówić mu do rozsądku albo chociaż jego resztek.
Oparł się plecami o ścianę, przy wejściu do łazienki. On sam był wykończony dzisiejszym dniem. Choć powinien był się do tego przyzwyczaić. Oto co robi z człowieka chroniczna bezsenność. W lustrze czasami się nie poznawał. Oczy miał podkrążone i przekrwione, prawie zawsze go bolały, bo miał wyschnięte rogówki. Z jego skupieniem było coraz gorzej. Do cudownego bukietu powodów, przez które czuje się na osiemdziesiąt lat, a nie dwadzieścia pięć, był ciężki trening jaki zafundował sobie oraz Castelli. W pewnym momencie zaczął się zastanawiać, czy aby nie przesadził.
Charlie był wykończony i jedyne o czym marzył, to zaśnięcie. Jednak musiał czuwać przy osobie, która obecnie czuła się dziesięć razy gorzej od niego. Po telefonie Barda przebrał się najszybciej jak potrafił i wskoczył na motor, by w niecałą godzinę znaleźć się przed hotelem, w którym tymczasowo pomieszkiwał. Był na granicy rozsądku, kiedy słysząc przerażające dźwięki w komórce, myślał, że przyjaciel wyzionie ducha. Ivan zwykł powtarzać, że nie tak łatwo wysłać go na tamten świat, a słowa te padały zawsze po bliskim spotkaniu ze śmiercią. Jego osobiście wkurzał lekkomyślny stosunek do śmierci i kruchości ludzkiego życia, z którego mężczyzna chyba nie zdawał sobie sprawy. Nie traktował życia poważnie i na tym polegał jego problem. Charlie przypuszczał, że blondyn oszukuje jego i sam siebie, ale cóż miałby zrobić? Ma związane ręce, mimo wielokrotnych uwag i ostrzeżeń idiota nie słuchał go, a jego słowa wlatywały jednym uchem, a wylatywały drugim. Beztroska Barda dawno przekroczyła granicę głupoty i na tym nie poprzestała, poszerzając swoje terytorium.
Odpalając motocykl rzucił do Castelli, że spotkają się jutro, bo on ma ważniejsze rzeczy do roboty. Nie powiedział tego złośliwie i liczył, że łyżwiarz nie odebrał jego słów jako obrazę, że nie może już zostać z Wielkim Panem Castellą. Po prostu w porównaniu tych dwóch blondynów, to Ivan był tym ważniejszy. Choćby pokłócił się z nim i nie odzywał, usłyszawszy że źle się dzieje z przyjacielem, rzuciłby wszystko i ruszył do niego. Gwiazdeczka nie wszczęła z nim dyskusji chyba rozumiejąc, że jemu się spieszy i nie ma chwili do stracenia. Był mu za to wdzięczny, choć domyślał się, że mężczyzna odetchnął z ulgą pozbywając się go ze swojego otoczenia. W końcu jaki homofob chciałby znajdować się w pobliżu jawnego geja? Postanowił więcej nie roztrząsać ani nie zastanawiać się nad jego zachowaniem. Pracują ze sobą muszą się jakoś dogadać. Nie musiał go ani lubić, ani rozumieć, skoro za parę tygodni ku uciesze ich obu, zapomną o istnieniu tego drugiego.
Kiedy uświadomił sobie, że już od jakiegoś czasu nie słyszał żadnych oznak życia Barda, postanowił bez ceregieli wejść do łazienki. Nacisnąwszy złotą klamkę, wszedł do przestronnego pomieszczenia, urządzonego w gustach dziewiętnastowiecznej arystokracji. Podobnie zaprojektowany był cały apartament, który przywodził na myśl jakąś rodzinę szlachecką znacznie wywyższającą się poza status. W jednej chwili jego wzrok powędrował do Ivana podpierającego się o umywalkę, ledwo utrzymującego się na drżących nogach. Bard nawet go nie zauważył. Widząc, że przyjaciel rychło zaliczy bolesne spotkanie z podłogą, podbiegł do niego i objął, zapobiegając upadkowi. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak osłabione jest jego ciało. Wiotkie i bezwładne.

    - Kotku... – jęknął Ivan orientując się, że nie jest sam. Opierał ręce po obu stronach umywalki pochylając się nad nią. Jego głos był ochrypły i łamał się pod każdym słowem. Zdołał wydukać, że mu niedobrze i okropnie się czuje.
    - Nie bój się – szepnął czuło Charlie głaszcząc go delikatnie po głowie. – Zajmę się tobą, dopóki twój stan się nie poprawi.

Będąc na miejscu przyjaciela, nie chciał pozostać sam rzygając wszędzie i znajdując się o krok od utraty świadomości. Wiedział jak ważne było w tej sytuacji wsparcie emocjonalne. Jego twarz była blada, oczy zamykały się, a usta pozostawały lekko rozwarte, jakby przygotowując się do wymiotowania. Ciężko oddychał mając zapchany nos. Charlie zapytawszy się go, czy chce wrócić przed sedes, pokręcił przecząco głową, jednak wszystko wskazywało, że muszla będzie jeszcze potrzebna. Nie czekając dłużej i ignorując pomrukiwania oraz wyrazy sprzeciwu, zaprowadził tam blondyna i pomógł uklęknąć. Nie minęło pięć sekund, a mężczyzna zwymiotował kaszląc głośno. Oczy zaszły mu łzami, całe ciało drżało z zimna. Jego żołądek został opróżniony, a jednak odruchy wymiotne nie ustępowały. Deakin dostrzegł jak łapie się za brzuch, który został okrutnie zmaltretowany.
Przytrzymywał go za ramiona, by nie poleciał przed siebie, nie zrobił sobie żadnej krzywdy, o którą przecież nie trudno. Charlie zebrał wszystkie wystające gdzieś jasne kosmyki i nie puszczał ich. Nie chciał by przeszkadzały Ivanowi. Stał nad nim około piętnastu minut czekając cierpliwie, aż choroba się nieco uspokoić, a mężczyzna będzie mógł położyć się w łóżku. Od czasu do czasu poklepał do po plecach.

    - Lepiej ci? – zdawał sobie sprawę, że pytanie było szczytem głupoty, ale jeśli uda im się nawiązać rozmowę, to będzie oznaczać, że choroba się uspokaja. Po raz kolejny dostał przecząca odpowiedź. Cóż, spodziewał się jej.

Minęły kolejne dwie godziny, do czasu, aż opadnięty z sił Ivan mógł położyć się na miękkim materacu. Leżał na wznak, tak jak ułożył go Charlie, puszczając ze swoich objęć. Długowłosy nie dotarłby samodzielnie do sypialni, więc on musiał wciąć go na ręce. Miał szczęście, bo mężczyzna był stosunkowo lekki, a przynajmniej na tyle, by bez problemu można było go nieść niczym księżniczkę.
Cały czas przy nim czuwał. Przyniósł butelkę wody każąc mu pić, mając na uwadze, że przyjaciel się odwodnił. W kuchni cudem udało mu się znaleźć apteczkę, a w niej lekarstwa, bandaże, tabletki i jakieś maści. Coś przeciwwymiotnego i na bóle powinno się znaleźć. Stwierdzając to, położył pigułki na szafce obok dwuosobowego łóżka. Notując w głowie, że musi jeszcze przynieść mu miskę, tak na wszelki wypadek, zlustrował leżącą postać.

    - Dasz radę porozmawiać? – chciał, by jego głos brzmiał groźnie, by przestraszył Ivana, ale nie potrafił taki być. Nie dla mężczyzny, który był dla niego ważny jak ukochany, młodszy brat.

Kiedy długowłosy wyciągnął rękę w jego stronę, zorientował się, że chodzi o picie, więc odkręciwszy butelkę z wodą mineralną, przystawił ją do jego spierzchniętych ust. Brał kilka powolnych łyków. Na pewno miał podrażnione gardło od kwasu żołądkowego. Po podaniu mu również trzech tabletek poprawił mu poduszkę oraz przykrył kołdrą. Wcześniej pozbył się jego ubrań, by nie krępowały mu ruchów. W ten sposób będzie mógł zasnąć. Usiadł obok na skraju łóżka.

    - Słonko... znajdź sposób... bym mógł ci się... odwdzięczyć – mówiąc to, wpatrywał się w jego zielone oczy.
    - Uważaj, bo jeszcze wezmę zapłatę za swoje usługi – syknął z ironią, dodając że jeśli rzeczywiście chce mu się odwdzięczyć, to niech bardziej na siebie uważa.
    - Wyglądasz jakbyś... był wściekły – na kilka sekund nieprzyjemny grymas twarzy zamienił się z ledwie zauważalny uśmiech.
    - Bo jestem, Ivan – gdyby mężczyzna nie leżał pozbawiony wszystkich sił, to by w tej chwili mu porządnie przypieprzył. – Lubisz popalać trawkę, a kiedyś dawałeś sobie w żyłę! Myślisz, że przyjadę do ciebie i nie będę zadawać pytań, po tym co widziałem?! Zachowujesz się nieodpowiedzialnie, jak cholerny bachor, który sądzi, że wszystko mu wolno. Nie jesteś sam na świecie. Pomyśl o ludziach, których obeszłoby twoje odejście!
    - Tacy ludzie... nie istnieją – odparł z przekąsem będąc niezwykle pewnym swoich słów.

Zanim zdążył warknąć rozzłoszczony „A co ze mną?”, jego pięść już dotykała bladego policzka Ivana. Nie uderzył go zbyt mocno jedynie z litości, bo gdyby Bard czuł się znośnie, przypierdoliłby mu bardziej. Słysząc brutalne słowa przyjaciela, w jednej chwili stracił kontrolę nad własnym ciałem i podniósł na niego rękę. Nie mógł uwierzyć w to, co do niego dotarło. Charlie nie raz słyszał podłe słowa z ust różnych ludzi, lecz nie sądził, że jedna z najważniejszych osób w jego życiu potraktuje go jak gówno. Natychmiast odechciało mu się wszystkiego, poczuł się przytłoczony, jakby ktoś zrzucił na niego ciężarówkę wypełnioną kamieniami. Spoglądał ostro w nic nie wyrażające, szare oczy Ivana. Był o krok od wybuchu, do którego nigdy wcześniej długowłosy go nie sprowokował. Tym bardziej bolesne było powiedzenie mężczyźnie okropnych słów cisnących mu się na usta. Mimo iż wiedział, że musi zebrać się w sobie i wydusić całą prawdę, którą Bard od siebie desperacko odpychał, już czuł niebotyczne wyrzuty sumienia.

    - Koniec z głaskaniem cię po głowie, przymykaniem oka na każde twoje przewinienie, dosyć z niańczeniem cię i żałowaniem biednego, skrzywdzonego Ivana. Nie jesteś jedyną osobą, która miała ciężkie życie – czuł się jak kat znęcający się nad ofiarą, dobijając ją słowami mijającymi się z prawdą. Niestety, on ją głośno i szczerze wygłaszał. Blondyn natomiast leżał jak do tej pory. I choć Charlie miał świadomość, że właśnie go krzywdzi, zmuszał się by dokończyć monolog. – Nie ty jeden wylądowałeś w przytułku bez perspektyw na życie. Ludzi podobnych tobie są tysiące, lecz oni potrafią wziąć się w garść i stworzyć sobie życie o jakim marzyli. Jesteś zapatrzony w siebie, myślisz o swojej zemście i o mężczyznach, którzy twoim zdaniem zniszczyli ci rodzinę. Zamiast zapomnieć i przebaczyć, ty chcesz wykończyć ludzi, którzy niegdyś gardzili tobą. Przed oczyma masz przeszłość, od której nawet ja nie potrafiłem cię uwolnić. Prawdą jest, że dążysz do celu po trupach.

Już nie wbijał mu tych słów do głowy z wrogością i wściekłością w głosie, lecz żalem i pretensjami, które były uzasadnione. Czuł się jak najgorszy śmieć. Dla Ivana nie liczyło się nic poza powoli dopełniającą się zemstą. Nie miało znaczenia co on czuje, jak on odbiera ich relacje, co ich przez cały ten czas łączyło. Jakby ktoś wbił mu nóż w plecy.

    - Nie obchodzi cię nic więcej poza samym sobą. Nawet mnie masz w dupie. Oto do czego prowadzi chęć zemszczenia się – obrysował jego sylwetkę ręką, przedstawiając okaz nędzy i rozpaczy. Osobę, która jest w stanie zniszczyć sama siebie, by pogrążyć swój odwieczny cel. – Twierdzenie, że jesteś zerem, że nikt nie będzie za tobą tęsknić jest szczytem kretyństwa. Ale kierowanie tych myśli do mnie było ciosem poniżej pasa.

Jego zbolały wzrok krążył po kamiennej twarzy Ivana. Tak jak zwykle w trudnych sytuacjach pozostawała nienaruszona, zimna i posągowa. W tym momencie w ogóle nie przypominał śmieszka, któremu tylko wygłupy w głowie, dobra zabawa i harce na motocyklu. Wyglądał jak wyprana z uczuć kukiełka. Na jego policzku nie ostał się nawet ślad po uderzeniu. Charlie czasami myślał, że pogodna i zabawna mina przyjaciela to tylko kłamstwo, a w rzeczywistości jest pustą skorupą, która to co najpiękniejsze w życiu, ma dawno za sobą.
Ostatecznie odwrócił się na piecie, by krążyć chwilę po pokoju zbierając swoje rzeczy. Zarzuciwszy plecak na ramię i ubrawszy buty, stanął w progu.

    - Jeśli masz zamiar się zmienić to ci pomogę. Skończysz z tym okropnym trybem życia, w którym nie szanujesz ani siebie, ani nikogo innego. Lecz musisz tego naprawdę chcieć. Nie mówię tego pierwszy raz, ale mam nadzieję, że ostatni. Przestań palić to obrzydliwe zielsko, bo od niego na zapaleniu oskrzeli i krtani się nie skończy.

Otworzył drzwi wychodzące na hotelowy korytarz. Mając przekroczyć granicę między pozostaniem wewnątrz, a wyjściem, w jego głowie przez kilka sekund toczył się zaciekły bój. Zastanawiał się, co jeśli teraz zostawi Ivana i nigdy więcej go nie ujrzy, bo mężczyzna wpadnie w nałóg i umrze? Z drugiej strony... jeśli Bard chce umrzeć, to on go przed niczym nie powstrzyma, bo po prostu nie będzie w stanie. Nie może pilnować go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wystarczyłaby mu chwila. Przedawkowanie, wypadek na motocyklu, powieszenie się, podcięcie żył... Charlie nie będzie w stanie go przed tym uchronić. Jeżeli taka będzie wola Ivana, zrobi to, bez względu, na to co on powie.

    - Przez kilka ostatnich lat ostrzegam cię przed niebezpieczeństwem, w łapy którego sam się pchasz. Mówię tu o całym twoim życiu – stał do niego plecami, ale był pewien że mężczyzna dobrze go słyszy. – Nie zrobię tego więcej. Nie będę cię pouczać. Chcę tylko żebyś wiedział, że twoja śmierć mnie załamie. Ciebie już nie będzie, ale ja będę... żyć w bólu i poczuciu straty. Twoje życie nie należy tylko do ciebie – na swoim policzku zarejestrował spływającą z oka, małą kropelkę. Wydawało mu się, że właśnie żegna się z przyjacielem mając przeczucie, że nie dane będzie się im więcej spotkać, gdyż Bard dokona wyboru, a nie będzie nim życie. Traci właśnie najlepszego przyjaciela, uwielbianego przez siebie, młodszego braciszka. Zaciskające się na spodniach dłonie drżały, a niski głos przerywany był głębokimi oddechami i przełykaniem guli w gardle. – Zależy mi na tobie. Kocham cię.


* * *

Kobieta i mężczyzna zdawali się szybować w chmurach, niczym ptaki znające swe miejsce na Ziemi. Zapominając kompletnie, że poza nimi istnieje świat. Zatracili się w swoich subtelnych objęciach. Wirowali po lśniącej fakturze lodu. Każdy ruch był przemyślany i wykonany z pełną gracją. Delikatna, spokojna melodia była siłą napędową ich ruchów, kroków stawianych jeden po drugim na tafli, figur, które zaczęli prezentować jedynej osobie znajdującej się w hali. Pierwszym krokom przypominającym do złudzenia choreografię walca angielskiego, towarzyszyła „Serenada dla dwojga”***. Kobieta swobodnie opadająca w ramiona mężczyzny czuła się pewnie oraz bezpiecznie. Widać było, że mu ufała. Para nie spuszczała z siebie wzroku. Co jakiś czas ich klatki piersiowe stykały się ze sobą w namiętnych akrobacjach. Jedna ręka mężczyzny trzymała tą należącą do kobiety, drugą zaś dotykała jej biodra. Byli dla siebie lustrzanymi odbiciami, robiącymi dokładnie to co druga strona. Dwie pary błękitnych oczu tworzyły duet rzucający iskierki rozbawienia.
Kierujący nimi takt muzyki nakazał wykonanie pierwszej z szeregu figur, które znali już na pamięć. Mężczyzna chwycił kobietę w talii, zakręcił nimi obojgiem, nieprzerwanie jadąc tyłem, by w określonym momencie wyrzucić ją w powietrze. Kobieta pomogła mu wybijając się z zewnętrznej krawędzi prawej łyżwy, wykonała potrójny obrót wokół własnej osi, po czym znów znalazła się na tafli jadąc tyłem. Jej partner jechał w niedużym odstępie, by również wykonać potrójnego rittbergera. Po tym skoku nadeszły kolejne, które musieli wykonywać obok siebie. Bez problemu poradzili sobie ze skokiem szpagatowym, który nosił nazwę Split. Oboje w tym samym momencie wyskoczyli robiąc szpagat w powietrzu, z twarzą ustawioną w kierunku jazdy. Po dwóch minutach, krótkiego, acz intensywnego wysiłku, zakończyli swój pokaz, oboje zatrzymali się na środku lodowiska, uklęknęli na jedno kolano i podnieśli rękę wyprostowaną w łokciu. Do samego końca pozostali dla siebie odbiciami.
Cały spektakl przedstawiał dobraną parę, która z pasją robiła to co kochała i była w tym świetna. Bez problemu można było dostrzec, że jazda figurowa to ich chleb powszedni. Czuli się w tym lekko i dobrze. Z triumfującymi minami zeszli z lodowiska. Gdy stanęli naprzeciw trenera Campbella, emerytowanego, potrójnego złotego medalisty, który w czasach swojej świetności trzy lata z rzędu wygrał Grand Prix, oczekując na werdykt, stres zżerał ich od środka.

    - Jeżeli uważacie, że ten trening był wykonany tak jak należy i dzięki takiemu występowi zdobędziecie złoto, to zastanówcie się jeszcze raz. To, że Castella odszedł, nie znaczy, że możecie odpuścić, bo tylko on był waszym zagrożeniem. Nie liczy się wygrana za wszelką cenę, ale macie dać z siebie dwieście procent. On zdobywa świetne noty, bo ma talent i jest dobry. Nie pysznijcie się waszym „zwycięstwem”, gdyż wcale nie musi do niego dojść.

Spojrzeli po sobie, domyślając się już wcześniej, że prędzej dinozaury znów zaczną chodzić po Ziemi, niż trener Campbell ich pochwali. Jednak to, że nigdy nie prawił im komplementów sprowadzało ich na ziemię i nie pozwalało zadzierać nosa. Aczkolwiek znali tego mężczyznę od kilku ładnych lat i wiedzieli, że gdy ten pogwizduje wesoło, a właśnie to robił, to oni wykonali kawał dobrej roboty. Oczywiście im tego nie powie.

    - Macie czas wolny, bo muszę załatwić jeszcze kilka spraw dla was, więc wykorzystajcie go jak chcecie. Widzimy się jutro z kolejną dawką energii i chęci do pracy. Pamiętajcie, że już za tydzień odbywają się Letnie Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City. Myślę, że za dwa dni będziemy wylatywać. Do zobaczenia – mężczyzna uścisnął im dłonie po czym wyszedł.
    - Poćwiczmy jeszcze godzinę – zaproponowała Miranda tłumacząc starszemu bratu, że za godzinę pojedzie na zakupy. Upatrzyła sobie nową sukienkę i koniecznie musi ją mieć, w dodatku, jej fryzura potrzebuje odświeżenia.
    - Daj mi uzupełnić płyny. Padam ze zmęczenia, ale miałaś dobry pomysł. Powinniśmy zostać tu jakiś czas.

Keith odkręciwszy korek od butelki wypił prawie całą jej zawartość. Niemal półlitrowa woda zniknęła w jego żołądku. Wróciwszy na lód wykonywali kilka prostych skoków krawędziowych oraz kopanych. Dwa razy w dziesięciominutowych odstępach czasowych powtórzyli cały układ, który wychodził im coraz lepiej. Na lodowisku przybierali różne maski, pozy, twarze, by w stu procentach oddać do poprawnej interpretacji ich mały spektakl. Było to jedno z ważniejszych punktów w planie każdego łyżwiarza. Widzowie oraz sędziowie muszą zrozumieć dlaczego coś wygląda tak, a nie inaczej. Muszą wczuć się w opowiedzianą przez nich historię. Liczył, że na zawodach wszystko pójdzie po ich myśli. Mimo że się cieszył, iż jego największy rywal zniknął z jego drogi, to dziwnie będzie występować, bez poczucia że ten dupek czai się gdzieś obok. Naturalnie tam będzie, bo on również startuje, lecz obecnie jako solista. Niespodziewanie w jego głowie pojawiło się pytanie, czy mężczyzna temu podoła. Nie powinno go to obchodzić... ale z jakiegoś powodu, zastanawiał się jak bardzo zdolny może być Castella, by mieć rozbieżne profesje. Pozornie oboje są łyżwiarzami. Wiedział jednak, że między nimi jest ogromna przepaść.

    - Co ci zaprząta głowę w takim momencie?! – zdenerwowała się Miranda, gdy o mały włos Keith w nią nie wjechał. Ocknął się wracając z głębi swojego umysłu. Powinien być w pełni skupiony. Jeśli dopuści do jakiegoś nieszczęścia to pożegnają się z Igrzyskami, a siostra nigdy by mu tego nie wybaczyła.
    - Wybacz... Po prostu mam ostatnio trochę spraw na głowie. Nie gniewaj się – podjechał do niej, by oprzeć się o jej ramię. Chciałby mieć jakąś podporę, osobę, z którą porozmawia, lecz mimo wszystko jego siostra... Westchnął ciężko. Przetarł zmęczone oczy i zgiął się na sekundę w pół. Gdy ponownie patrzył kobiecie w twarz nie wytrzymał i powiedział jej o swoich obawach. – Wydaje mi się, że mój ślub z Andreą wywiera na mnie zbyt wielką presję.
    - O czym ty mówisz? – odparła wyraźnie zdziwiona. – Spotykasz się od roku z Andreą, która jest cudowną, troskliwą, miłą i kochającą cię do szaleństwa kobietą. Nie ma w niej rzeczy, której nie można byłoby pokochać. Trafił ci się prawdziwy ideał – jej głos przybierał na sile, powoli bez swojej świadomości zaczęła się denerwować. Podparła się w bok z zadziorną miną. – Mama, tata i ja ją uwielbiamy, bo kto by jej nie lubił. Więc dlaczego mówisz, że ślub wywiera na tobie presję?
    - Problem tkwi w tym, że każdy z was oczekuje, że ja i ona weźmiemy ślub jak najszybciej. Cała wasza trójka ogląda suknie ślubne, sale balowe, w których można urządzić przyjęcie, nawet chodziłyście po cukierniach poszukując jej wymarzonego tortu weselnego. Czuję jakbym był zmuszony do małżeństwa, bo wy tego oczekujecie, a ja nie mam słowa do powiedzenia.
    - Przecież to kłamstwo – uniosła się mając zamiar bronić swojej przyszłej szwagierki, która stała się dla niej bliską przyjaciółką. Nie pozwoli bratu jej sobie odebrać. Musi ją poślubić! – Robisz coś dzisiaj po treningu? – w końcu nieco zwolniła swoje zapędy i uspokoiła się.
    - Pewnie pójdę odpocząć w domu. Położę się spać albo posłucham muzyki dla relaksu. Ostatnio znalazłem ciekawy cover i wciąż go puszczam na odtwarzaczu.
    - Więc porobisz coś innego – uśmiechnęła się kobieta, która zeszła z lodu. Gdy usiadła na ławkę zaczęła zdejmować łyżwy i czyścić je. On poszedł w jej ślady. – Zadzwonię zaraz do Andrei i powiem, by przyjechała do centrum miasta, bo właśnie jesteśmy po ćwiczeniach i wybieramy się na zakupy – wpierw mu się zdawało, lecz później dosłyszał, że mówi o swoich planach w liczbie mnogiej włączając do nich jego i Andreę. Przecież ledwo wczoraj wieczorem odprowadzał ją do domu. Czy oni są bliźniakami syjamskimi, że muszą przebywać nieprzerwanie obok siebie? Trochę żałował, że nie powiedział tych słów. – Pospacerujemy po sklepach, ja przymierzę jakieś ubrania, połazimy po galerii, pójdziemy na ciacho, spędzisz ze mną i z Andreą trochę czasu. Na koniec moglibyśmy pójść obejrzeć obrączki, które założycie na waszym ślubie. Wiesz... zawczasu musisz planować.

Ani trochę nie podobały mu się te plany, w które bez własnej woli został wciągnięty. Nie uśmiechało mu się łażenie po głupich sklepach, w których jest to samo, ani jedzenie słodyczy, których nie lubi. Poza tym narzeczoną widuje przez siedem dni w tygodniu od paru miesięcy. Czy prosząc o spokój, ciszę, wygodne łóżko i sen, prosi zbyt wiele?
Przez kolejne trzy godziny gryzł się w język i zaciskał zęby, by nie odpowiedzieć jakąś chamską odzywką do swojej siostry, która chodziła od butiku do butiku w poszukiwaniu kolejnych ubrań, a Andrea jej wtórowała. Był wkurzony, że musi użerać się z dwiema babami, którym tylko wydawanie kasy w głowie. Irytowały go ich piski, gdy dojrzały jakąś nową, markową sukienkę albo buty. W sklepie z kosmetykami spędzili chyba godzinę, bo Andrea nie mogła się zdecydować, która pomadka będzie bardziej pasować do jej cery. Przystawała z nogi na nogę zastanawiając się, która doda jej uroku i podkreśli kształtne, pełne usta. Po dobrej godzinie okazało się, że mimo, iż trzymała szminki w dwóch różnych opakowaniach, ich kolory były dosłownie identyczne. Różniły się po prostu firmą, która je wypuściła na rynek, więc opakowaniami. Myślał, że go cholera weźmie, gdy to wyszło na jaw. Spędzili sześćdziesiąt minut mając do wyboru kropka w kropkę ten sam kolor! Miał płonne marzenie, by w końcu znaleźć się z daleka od tych kobiet.

    - Możemy wejść jeszcze tutaj? – myślał, że się przekręci na samą myśl, że muszą włazić do kolejnego sklepu. Był kawałek za nimi, ale doskonale słyszał, co narzeczona planuje. Po jaką cholerę ona chce jeszcze coś kupować? Czy nie wystarczyły jej te cztery torby, które on taszczył?!

Gdy doszedł go cholerny pisk siostry myślał, że zaklei jej gębę taśmą klejącą. Głowa mu pęka, a ona drze się na cały regulator. Co gorsza ludzie zaczęli się dziwnie patrzeć na ich trójkę. Przyspieszył kroku, by znaleźć się obok Mirandy i Andrei. Raptownie Johnson rzuciła mu się na szyję i pocałowała w usta. Czuł na sobie wzrok dziesiątek ludzi, a to nie było miłe doświadczenie, gdy nie odbywało się to podczas zawodów.

    - Co was opętało? Obie drzecie się w niebogłosy. Zachowujecie się jakbyście były tu same. Co sprawiło, że jesteście tak zachwycone? – nie bardzo go to obchodziło, ale zapytał z grzeczności, poza tym i tak pewnie by mu powiedziały. Andrea nadal się do niego klejąc, mimo że ręce mu odpadały, złapała jego twarz i skierowała w górę, by zobaczył szyld sklepu, do którego narzeczonej tak się spieszyło.

Na białym tle, różową czcionką widniał napis „Salon Dziecięcy”. Spojrzawszy przez szybę dojrzał wewnątrz odzież niemowlęcą, łóżeczka, akcesoria dla dzieci, wózki i wiele innych rzeczy, które przydać się mogły rodzicom małych szkrabów. On jednak nie do końca rozumiał, dlaczego Andrea chciała tu wejść. Zadał to pytanie głośno, na co ona odpowiedziała kierując jego ręką na swój płaski brzuch. Uśmiechnęła się miło i odparła.

    - Niespodzianka, Keith.



niedziela, 5 marca 2017

Lodowa powłoka - Rozdział 7


Przepraszam, że znów tak późno. Postaram się poprawić :)
Bardzo Wam dziękuję za każdy komentarz :D (Rozdział sprawdzany przeze mnie na szybko, jak zwykle zresztą)






Zdawał sobie sprawę, że ludzie mają dziwny gust, są nieprzewidywalni i zdolni do wszystkiego, a bogacze stawiają na swoim terenie różne dziwne rzeczy. Jednakże nigdy nie wpadłby na to, że ktoś postawi na podwórku ogromną halę z wbudowanym wewnątrz lodowiskiem. Wolał nie myśleć, ile ta przyjemność mogła kosztować. Hala zajmowała prawie dwa razy więcej miejsca niż dom Castelli, a był on sporych rozmiarów. No ale kto bogatemu zabroni. On zawsze wychodził z założenia, że jeżeli ktoś ma kasę, może wszystko. Nie było to sprawiedliwe, bo wiadomo było, że majętni ludzie mieli lepsze, wygodniejsze i łatwiejsze życie. W łaski innych wystarczyło się wkupić. Żeby coś załatwić wystarczyło dać w łapę. Smutne, ale prawdziwe.
Oprócz tego wielkiego budynku, który nijak nie pasował do otoczenia, dostrzegł w pobliżu ogród. Przechodząc ścieżką, zauważył dwa duże, drzewa pokryte różowymi płatkami, których kolor podchodził w niektórych miejscach pod fiolet. Były okazałe, wysokie i rozłożyste. Niestety widział tylko ich skrawek, gdyż większość roślin z ogrodu znajdowała się zapewne z drugiej strony domu, gdzie on nie wiał dostępu. Był ciekawy jak wygląda dalsza część tego kwiatowego raju.
Lecz nie przyjechał tu by podziwiać widoki, chociaż te były interesujące i piękne, a pracować. Ma trzy i pół godziny do czasu, kiedy będzie musiał wrócić do miasta i do pracy z dzieciakami. Nie zamierzał marnować więcej czasu niż to było konieczne, więc posłusznie, w kompletnej ciszy szedł za właścicielem posesji, kierując się do sali, w której będą ćwiczyć. Poza tym Gwiazdeczka nie wyglądała na osobę, która chciałaby zostać z nim sam na sam. Kilka chwil temu blondyn dorobił się traumy do końca życia, więc tym chętniej pozbędzie się go z okolicy. Po ich małym upadku, kiedy to twarz Pana i Władcy znalazła się pomiędzy jego nogami, Castella najpierw zastygł w bezruchu jakby zmieniając się w posąg. Następnie gwałtowanie od niego odskoczył orientując się w jakiej dwuznacznej sytuacji się znajdują, po czym upadł tyłkiem na ziemię. Jego zszokowana i niedowierzająca mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. On natomiast nic sobie nie robił z tego zajścia. Bardziej bawiła go cała sytuacja niż wkurzała czy bolała. Dla osoby trzeciej musiałoby to wyglądać nader interesująco. Po wszystkim obaj podnieśli się z trawy, a blondyn nagle zapomniał, że chciał mu przywalić. Odwrócił się do niego plecami i rzucił krótkie „Rusz się”. On dał już sobie spokój ze sprowokowaniem Gwiazdeczki, dochodząc do wniosku, że nic dobrego by z tego nie wynikło.
Choć co chwilę musiał powstrzymywać się przed parsknięciem śmiechem. Ten facet nawet nie miał pojęcia na jakiego przerażonego wyszedł. Jego twarz miała wyraz, jakby zobaczył jakąś zjawę czy ducha.
Poza tym, nachodziły go dziwne myśli. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby wtedy złapał Castellę za blond kudełki i przytrzymał przed swoim kroczem, jakby zmuszając mężczyznę do seksu oralnego. Pokierowałby jego głową tak, by rzeczywiście przypominało to robienie loda. Mimo że pomyślał o tym dopiero po fakcie, to chyba tak było dobrze. Wolał nie myśleć co stałoby się, gdyby wykręcił taki numer Gwiazdeczce.
Miał ochotę uderzyć się w czoło. Dlaczego właściwie takie bzdury przychodzą mu do głowy? Nie był skurwielem, żeby tak zrobić, więc nie wiedział dlaczego o tym pomyślał. Nigdy nie zmusił żadnego ze swoich kochanków do rzeczy, których nie chcieli z nim robić, nie potrafiłby też nikogo skrzywdzić. W łóżku zachowywał się zależnie od tego, jacy byli jego partnerzy. Nie miało znaczenia czy któryś lubił delikatny seks czy mocniejszy. Zawsze się dostosowywał chcąc sprawić kochankowi przyjemność, myśląc w pierwszej kolejności o nim. Uważał, że wywieranie presji w takiej sytuacji jest podłe i nigdy nie zniżyłby się do takiego poziomu. Oprócz tego, gardził mężczyznami, którzy traktowali swoich partnerów z góry. On zwykle był miłym i uprzejmym człowiekiem potrafiącym dojść do porozumienia z wieloma osobami. Jednak ostatnio coś się w nim zmieniło. Dla tego mężczyzny miał ochotę być skończonym dupkiem i draniem. Pragnął widzieć blondyna rozwścieczonego i zdenerwowanego, zażenowanego i zawstydzonego. Chciał żeby ten dumny i pewny siebie facet spadł na Ziemię, by przekonał się, że nie jest pępkiem świata.
Nie potrafił zrozumieć przyczyny tych chęci. Być może, chodziło o ich wrogie stosunki do siebie już na początku znajomości, bo nie lubią siebie. Powodem mogła być także jego orientacja. Przecież Gwiazdeczka nienawidziła homoseksualistów, a teraz musi z jednym współpracować. Na pewno nie jest to szczyt jego marzeń.

    - Tutaj możesz się przebrać – łamiący się głos wyrwał go z zakątków umysłu, w których nie chciał dłużej pozostać.

Weszli razem do niedużego pomieszczenia. Od razu rzuciły mu się w oczy łyżwy wiszące na ścianie. Było ich z siedem par. Łyżwiarz chwycił w pośpiechu pierwsze w rzędzie. Były najpewniej przeznaczone na treningi, bo wyglądały na znoszone, a ich biały kolor odrobinę ściemniał. Tak szybko jak blondyn tu wszedł, tak szybko wyszedł. On nie każąc mu na siebie zbyt długo czekać, czym prędzej zaczął zdejmować z siebie ubrania. Zapinając bluzę, ostatni raz obrysował wzrokiem pokój, bo właściwie tak go można było nazwać. Musiał przyznać, że wiele dałby, aby pracować kiedyś dla profesjonalisty, pomagając mu doskonalić swoje umiejętności do granic możliwości i kierować go na sam szczyt.
Zakopując głęboko w głębi siebie myśli o swojej dziwnej zmianie i podłym zachowaniu wobec Castelli, pięć minut później stawił się na lodowisku. Spostrzegł, że tymczasowy pracodawca zaczął bez niego. Postanowił dać mu wolną rękę i poprzyglądać się umiejętnościom Gwiazdeczki.
Po dziesięciu minutach podpierał barierkę z szeroko otwartymi ustami. Czy chciał czy nie, musiał przyznać, że łyżwiarz był imponującym sportowcem. Kiedyś nie miał potrzeby znać wszystkich łyżwiarzy figurowych z par tanecznych, bo interesował się jedynie solową jazdą. A tu proszę, taka niespodzianka. Wygląda na to, że gdy Castella nie otwiera gęby i trzyma język za zębami, to jest na czym oko zawiesić. Jego postawa wygląda zachwycająco, gdy znajduje się w transie. Tak jakby ignorował cały siat zewnętrzny, zamykając się w swoim małym, ukochanym królestwie, gdzie on ma pełnię władzy. Charlie zauważył, że każdy jego ruch jest dopracowany w najdrobniejszym stopniu, by przy lądowaniu na jednej łyżwie, wyglądać perfekcyjnie. Gdy jechał, jego włosy roztrzepywał wiatr stworzony przez prędkość poruszania się. Był w pełni skupiony na zadaniu i tylko je miał przed oczyma. Ani razu na niego nie spojrzał udając, że go tu wcale nie ma. I o to Charliemu chodziło. Nie chciał być powodem dekoncentracji Castelli, więc wolał trzymać się na uboczu. Nie potrafiłby być tak okrutnym i wybudzić artystę z jego wspaniałego snu. Do tej pory jedynie obserwował i analizował wszystko swoim wprawnym okiem. Może i nie był znawcą jak jego tata, ale na pierwszy rzut, widać było bijącą od blondyna determinację i niezwykły talent. Mógłby powiedzieć, że ten człowiek jest doskonały, idealny... ale już zdążyli się trochę poznać. Świadomość o jego paskudnym charakterze psuła całe magiczne wyobrażenie. Przypominając sobie rzeczy, które mężczyzna dotychczas zrobił lub powiedział na jego temat, z hukiem sprowadzały go na Ziemię.
Dostrzegł, że balansowanie na krawędzi łyżwy wychodzi mu bez problemu, więc pomyślał, że mogliby to wykorzystać w układzie jako punkt łączący dwie figury. Również wykonanie potrójnego toeloopa nie sprawiło Gwiazdeczce większych trudności.

    - Castella! – zawołał mężczyznę do siebie. Spodziewał się, że zostanie zignorowany, lecz stało się coś zupełnie przeciwnego. Blondyn wykonał jeszcze jeden skok i posłusznie do niego podjechał. Zatrzymał się tuż obok niego i rzucił się na barierkę. Szybko i głośno oddychał.
    - I jak? Wciąż wątpisz w moje umiejętności? – zapytał z przekąsem spoglądając na niego.

Dwukolorowe oczy zwróciły się ku niemu. W spotkaniu z nimi raptownie przeszedł go elektryzujący dreszcz. Wysportowane ciało oraz twarz tego mężczyzny były niespodziewanie blisko. Wtapiał spojrzenie w jego niesamowicie hipnotyzujące oczy, stwierdzając, że przypominają skrzące się, drogocenne kamienie. Jedno oko jak błękitny diament, drugie natomiast ciemny odcień bursztynu. Castella jest pierwszą osobą, którą poznał, a która ma tęczówki w dwóch kolorach. Nie wiedział czy heterochromia jest częstym zjawiskiem, jednak ten „defekt genetyczny” był niezwykle imponujący. Niby mówi się o tym zjawisku jako o wadzie, lecz według niego, właśnie to dodawało jego właścicielowi uroku. Wzrok blondyna nie był spokojny i opanowany, czaiło się w nim ostrzeżenie i niechęć. Dokładnie to widział, w dodatku marszczące się brwi nie mogły zwiastować miłych słów. Mimo wszystko jego oczy błyszczały niczym najpiękniejsze gwiazdy.

    - Powiesz mi w końcu po cholerę mnie zawołałeś? – wściekły głos przywołał go do porządku. Gwiazdeczka chyba się zorientowała, że utonął na kilka chwil w jego spojrzeniu, co z tego, że zimnym jak lód i ostrym jak sztylet.
    - Na początek, przyznaję się do błędu – ze względu, że odezwał się w blondynie homofob, musiał odwrócił od niego wzrok albo przynajmniej spoglądać od czasu do czasu, a nie gapić się jak sroka w gnat. – Uważałem cię za osobę pozbawioną talentu i próżną. Myliłem się co do tego pierwszego. Oprócz tego widzę jak wiele pracy wkładasz w jazdę. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że ojciec miał rację i gdybyś nie wystartował, zmarnowałbyś się.

Wziął głęboki oddech. Coś go ścisnęło w płucach. Czuł, że jeśli mają spędzić ze sobą jakiś czas, to przydałoby się naprostować nieco ich relacje. Nie muszą się zaraz przyjaźnić, ale tolerować swoją obecność i nie odzywać się do siebie po chamsku, bo z takiej „współpracy” nic nie wyjdzie. Obaj chcą dobrze, więc niech chociaż udają „kumpli”. Najrozsądniej było zacząć od przyznania się do błędu i wyciągnięciu pochopnych wniosków. Powiedział to wszystko łyżwiarzowi, a wtedy zrobiło mu się o wiele lżej na sercu. Nigdy nie lubił nic w sobie dusić, a myśli, którymi mógł się z tym mężczyzną podzielić powinny załagodzić sprawę.

    - Zamierzam być obiektywnym trenerem, nie oceniać cię więcej, bo w ogóle cię nie znam. Obiecałem tacie, że zastąpię go przez pewien czas, ale obie strony muszą dojść do porozumienia. Będę starał się być miły i nie dogryzać ci, więc ty też musisz przystać na te warunki. Możemy zakopać topór wojenny i postarać się wynieść cię na szczyt. A kiedy wróci twój trener, zapomnimy o swoim istnieniu – nie wiedział co jeszcze mógłby mu powiedzieć. Założył ręce na piersi oczekując odpowiedzi. Liczył, że Gwiazdeczka okaże litość i pozwoli mu w spokoju przeżyć te kilka tygodni. Do niczego nie dojdą jeśli ponownie zaczną prowadzić ze sobą wojny. – Zapomnij na chwilę, że masz do czynienia z gejem i rób to co zwykle. Wydaje mi się, z dwojga złego lepszy jestem ja, niż nikt – wzruszył ramionami.

Doszukiwał się w gestach i mimice blondyna jakiejś odpowiedzi, ale żadnej nie znalazł. Musiał cierpliwie czekać na werdykt. Zdawał sobie sprawę, że mężczyzna nie potrafi znieść jego obecności, gdyż on jest homoseksualistą i nie zachowuje się jak wierny sługa, których oczekuje Castella.

    - Nie będę uprzykrzał ci życia, więcej niż mi to potrzebne – zamknął na chwilę oczy, by przetrzeć dłońmi zesztywniałą twarz. – Udam, że jesteś w pełni normalny i przestanę się czepiać twoje orientacji – mówiąc to był zaskakująco opanowany. Zupełne przeciwieństwo tego dupka, którego spotkał pierwszy raz w szpitalu. – Pod warunkiem, że znikniesz stąd, jak tylko wygram złoto w Letnich Igrzyskach.
    - O niczym innym nie marzę – uśmiechnął się lekko. Naprawdę kamień spadł mu z serca. Mógł teraz dać z siebie wszystko będąc pewnym, że nie zostanie zwyzywany przez pracodawcę.

O dziwo, normalna rozmowa ich dwóch była możliwa. Po zawarciu pokoju, Charlie zawiadomił Rene, że chciałby wykorzystać toeloopa podczas zawodów i zapytał się go, czy byłby w stanie skoczyć poczwórnego. Po szybkiej prezentacji nie miał wątpliwości, że Castella trenuje o wiele więcej, niż się tego od niego oczekuje. Później zechciał zobaczyć salchowa i rittbergera, by zdecydować z których z tych skoków stworzyć kombinacje poczwórnych. Za nie łyżwiarz zdobyłby dużo punktów. Kiedy zobaczył wszystko co chciał, włączył się do czynnego treningu, gdyż wiele czasu im nie zostało. Za jakiś czas wraca do dzieciaków na popołudniowe zajęcia, a potem znów do tego miejsca.

* * *

    - Więc kiedy się pobieracie? – żona głowy rodziny Owen, wysoka, szczupła, z wachlarzem nienagannych manier kobieta jak zwykle znalazła idealny moment, tym razem przy obiedzie, żeby po raz setny zapytać się o datę ślubu. Jej twarz promieniała, a wnikliwe oczy wędrowały od Keitha do Andrei siedzących obok siebie. Ich miny nie wyrażały tyle entuzjazmu, zapewne zmęczone ciągłym pytaniem kobiety o to samo.
    - Mamuś, daj im spokój – machnęła na wszystko ręką Miranda, która chciała zająć się jedzeniem, na stole były jej ulubione owoce morza. Według niej, rodzina zamiast dyskutować na ten sam temat non-stop, powinna jeść. Ona właściwie dbała o linię i szczupłą sylwetkę, jak matka, ale nie odmówiła by sobie pyszności w postaci krewetek lub homara z ciepłym masełkiem.
    - Pani Owen... wybacz – Andera wyraźnie się zmieszała. – Mamo – zaczęła jeszcze raz. – Ja i Keith dobrze się czujemy w narzeczeństwie, bo to chyba najlepszy czas dla przyszłych małżonków.

Każdy, łącznie z Keithem mógł stwierdzić, że panna Andrea Johnson była niezwykle wygadaną i otwartą na kontakty towarzyskie osobą. Miała silny charakter, była dobrze wychowana, pochodziła z bogatej rodziny. Jej wygląd miał coś ze wschodniej urody. Czarne, kręcone włosy okalały jasną twarz, a piwne oczy mieniły się za każdym razem, kiedy spędzała czas z nim i jego rodziną. Można powiedzieć, że była kochana i podziwiana przez wszystkich. Ojciec i matka wybierając mu kobietę kierowali się ściśle rzeczami, które chcieli, by ich synowa miała. Oboje byli zadowoleni mogąc poznać właśnie Andree, inteligentną i atrakcyjną kobietę, której niczego absolutnie nie brakowało. On się w niej zakochał po wielu tygodniach spędzonych razem na wspólnych wypadach za miasto, przejażdżkach konnych, spacerach po ogrodach botanicznych i każdym innym miejscu, które ukochana chciała obejrzeć. Mimo wszystko na początku wydawało mu się idiotyzmem aranżowane małżeństwo. Przecież era, kiedy to rodzina wybierała żonę lub męża swoim dzieciom już dawno minęła. Jednak nie miał co wybrzydzać, gdyż trafił mu się prawdziwy ideał. Jedynym minusem tego narzeczeństwa było nagabywanie ich obojga przez matkę na jak najszybszy ożenek. Mógł się założyć, że po ślubie zacznie się wypytywać kiedy wnuki.
Jemu na razie wystarczało codzienne spotykanie się z Johnson. Nie było co się zbytnio spieszyć. Mają przed sobą całe życie. Gdy człowiek się spieszy, to diabeł się cieszy.
Ojciec był Andreą szczerze zachwycony i wiele razy powtarzał, że jest wręcz wymarzoną partią dla niego. Co go bardzo zaskoczyło, nawet Miranda, młodsza siostra, która chyba miała jakiś kompleks na jego punkcie, wspierała ich całą sobą. Było to równoznaczne z błogosławieństwem całej rodziny.

    - Miranda ma rację. Takie pyszności na stole, a ty tylko rozmawiacie – głowa domu podniosła wzrok spod pustego już talerza.

Jaki ojciec taka córka, stwierdził w myślach. Wszyscy których znał, mówili, że Miranda ma charakter ich ojca, a on odziedziczył wygląd i charakter po matce. Jakoś w tym drugim siebie nie widział, bo do wielu spraw mieli kompletnie różne zdanie, ale niezbyt go to obchodziło. Gdzieś w trakcie posiłku Evelyn po raz kolejny wyciągnęła temat ślubu i wesela, wygłaszając na głos swoje myśli. Zastanawiała się gdzie powinni urządzić uroczystość, jakie kwiaty byłyby odpowiednia, a na koniec rzuciła uwagę o sukni ślubnej, która musiała kosztować przynajmniej piętnaście tysięcy dolarów. Wtedy już do dyskusji o białej kreacji włączyła się zarówno siostra i narzeczona. On i ojciec spojrzeli po sobie i udawali, że nie słyszą. Temat sukienek i podobnego badziewia był przeznaczony wyłącznie dla kobiet, nie zamierzali się włączać.
Po posiłku partnerka zaproponowała, żeby poszli pospacerować. Zgodził się bez oporu, choć domyślał się, że kobiecie nie wystarczy spacer po okolicy. Na pewno wyciągnie go do miasta. Nie miałby nic przeciwko, gdyby mieli odwiedzić lodowisko, na którym ćwiczył zawsze z Mirandą, lecz Andrea nie potrafiła jeździć na łyżwach, więc to odpadało. Był prawie pewny, że pójdą do parku, muzeum, lub innego miejsca, w którym będzie mogła zabłysnąć intelektem.
I nie mylił się. Dwie godziny później przechadzali się pod rękę po ulicach Filadelfii. Brunetka przykleiła się do jego ręki, której nie zamierzała puścić. Do tego wciąż się przyzwyczajał.

    - Nie mówiłam tego, bo wiedziałam, że mama zacznie wywierać na tobie presję, ale chciałabym wiedzieć.
    - Wiedzieć co? Czy wezmę z tobą ślub? – miał ochotę przewrócić oczyma. Rzygać mu się chciało na sam dźwięk tego słowa. Nie chciał być niemiły, ale ile raz można było powtarzać coś, co było cholernie oczywiste. Może rodzice mu przedstawili Johnson, ale to on klęknął przed nią i się oświadczył. To on zaproponował jej wspólne życie, powiedział, że kocha, potwierdzał swoje słowa setki tysięcy razy, a ona? Martwi się tym, że on ją zostawi i nie poślubi. – Przestań w kółko pytać o to samo. Zachowujesz się jak moja matka. Ile zapewnień jeszcze potrzebujesz? Przy obiedzie sama mówiłaś, że mamy czas, czyż nie?
    - Misiu, ja po prostu bardzo cię kocham. Jesteś moim najukochańszym, najcudowniejszym, najtroskliwszym mężczyzną na całym świecie. Pysiaczku, zamierzam powtarzać codziennie, że cię kocham, bo tak jest. To, że się poznaliśmy było na przeznaczone i od początku zaplanowane. To Bóg chciał, żebyśmy wzięli ślub i żyli razem długo i szczęśliwie.

Od nadmiaru cukru w jej wypowiedzi mógł dostać cukrzycy. Rozumiał, że Andrea wieloma rzeczami się zachwycała niczym mała, głupiutka dziewczynka, która na widok kokardek, naszyjników, czy kolorowych spineczek robiła hałas na cały dom. Do tego tak bardzo kochała zwierzęta, że widok uroczych kotków czy piesków skutkował niekontrolowanym wybuchem i uwolnieniem swojego wewnętrznego dziecka. Często miała fazy, w których zachowywała się jak pięciolatka nieświadoma niczego co ją otacza. Przyznał, że było to denerwujące i często wychodził z siebie, słysząc dziecięcy głosik, którym mówiła, ale kocha ją, więc jakoś przeżyje. Czego się nie robi w imię miłości?

    - Keithiiii – zaświergotała radośnie. Nim się spostrzegł, pociągnęła go gwałtowanie za ramię prowadząc w tłum ludzi wracających z pracy.
    - Co ty wyprawiasz?

Obijał się o spieszących się w różne strony kobiety i mężczyzn. Usiłował zachować spokój i nie zwrócić uwagi kobiecie. Próbował trzymać język za zębami nie chcąc jej niczym urazić, bo jak ją zna od dwunastu miesięcy, tak wiedział, że przez najgłupszą rzecz potrafiła się nie odzywać przez kilka tygodni. Także powiedzenie „Przestań robić co ci się żywnie podoba” i wydarcie się na nią skutkowałoby ignorowaniem jego osoby.

    - Zjedzmy tu coś – zażądała i po raz kolejny pociągnęła go za sobą. Czuł się jak szmaciana lalka, z którą ona robiła cokolwiek przyszło jej do głowy.

Miejsce, do którego został wepchnięty, okazało się być niedużą cukiernią. Andrea podeszła do pierwszego wolnego stolika i czekała, aż on odsunie jej krzesło. Zrobił tak, jak był uczony najmłodszych lat. Potem ona usiadła i zaczęła mówić.
Stwierdziła, że zobaczyła w oknie pysznie wyglądające babeczki i koniecznie musiała ich spróbować, więc tu przyszła. Z nim, oczywiście. Wziąwszy menu w ręce zaczęła przeglądać przeróżne przysmaki jakie serwowała cukiernia na miejscu. Spodobały się jej małe, owocowe tarty. Zamówiła je dla nich obojga. Czekając na słodkości, za którymi Keith nie przepadał, ale nie wypadało mu odmówić, rozglądał się po lokalu. Ściany były cukierkowe, krzesła i stoliki przypominały takie z domku dla lalek. Ogólnie miejsce miało się podobać głównie kobietom, a słodki wystrój miał je wabić. Stwierdził, że właściciel osiągnął sukces, ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, a kobiety plotkowały do siebie po cichu. To, że był tu jedynym mężczyzną nie przeszkadzało mu, jednak nachalne spojrzenia tych wszystkich pań sprawiały, że czuł się nieswojo. Widząc jednak zadowoloną minę swojej kapryśnej księżniczki, uśmiechnął się i obiecał sobie, że przecierpi dzisiejszy dzień, a jutro zrelaksuje się jeżdżąc z siostrą na lodzie. Najważniejsze było szczęście Andrei.


* * *


Oddychał gwałtownie i ciężko. Podpierał barierki, a właściwie na nich wisiał. Głowę spuścił na dół gapiąc się na podłogę pokrytą czarną gumą. Czuł jak pot leje się mu po czole, a nogi dygocą jakby były z galarety. Od dawien dawna nie miał tak wykańczającego treningu. Przy tym co kazał mu robić nowy trener, ćwiczenia z tym starym były prawdziwymi wakacjami nad morzem z drinkiem z parasolką. Był wykończony, ale zadowolony. Arkady dawno nie dał mu takiego wycisku, na jaki zdobył się Charles. Myślał, że mu ciało wysiądzie w tej właśnie chwili. Było parę minut po dwudziestej, a on padał na twarz. Niech ktoś go poprawi, ale mylił się myśląc, że samemu podoła wyzwaniu i sam siebie wytrenuje. Mimo że codziennie przebywał w hali, to dopiero dzisiejszy poranek, a później wieczór, kiedy to Deakin wrócił do niego prosto z popołudniowych zajęć, pokazały, jakie życie powinien prowadzić. Wszystko wydawało się takie łatwe. Teraz widzi, że do perfekcji mu jeszcze dużo brakuje. Plan kolejności skoków, które brunet wymyślił na poczekaniu były najbardziej złożonymi z jakimi się spotkał. Kilka poczwórnych kombinacji w drugiej połowie wyczerpały go doszczętnie. Miał ochotę wejść do wanny pełnej cieplutkiej wody i tak odpocząć.

    - Żyjesz? – z jakiegoś powodu Deakin był jeszcze na nogach i nie padał z wycieńczenia. Zastanawiał się jak to było możliwe. Mężczyzna podjechał do niego, jednak zachował przestrzeń prywatną i nie dotykał go.
    - Skąd w tobie tyle siły? – sapnął ciężko. Jakimś sposobem dotarł do bramki i zszedł z lodowiska. Z ulgą i satysfakcją usiadł na ławce. Od razu się pochylił chowając głowę między kolana.
    - Poza łyżwiarstwem uprawiam kilka innych sportów lub uprawiałem, poza tym...

Dzwoniący telefon uniemożliwił Charlesowi dokończenie zdania. Nie za bardzo obchodziło go, co miał brunet do powiedzenia, ale nie zamierzał przerywać, obiecując, że będzie miły. Przychodziło mu to z wielkim trudem, parę razy prawie wybuchnął, ale ostatecznie trzymał fason. Kiedy podniósł lekko głowę zauważył, że on nadal trzyma przy uchu komórkę. Rene zorientował się, że mężczyzna wygląda na zaniepokojonego. Niby nie jego sprawa, a jednak zaciekawiło go to. Postanowił przysłuchać się rozmowie, lecz doszedł do niego tylko głos Deakina.

    - Możesz powtórzyć? Niewyraźnie cię słyszę – telefon, który przed chwilą dostał nie wróżył dobrych rzeczy, zwłaszcza, że głos Ivana nie brzmiał najlepiej. Zaczął się niepokoić. Od kilku dni nie kontaktował się z przyjacielem, ale nie sądził, że stało się mu coś poważnego. Zwykle, gdy Bard się nie odzywał, był zwyczajnie zajęty.
    - Przyjedź do mnie – wydukał błagalnym tonem kaszląc i krztusząc się do słuchawki. Jego głos nie miał w sobie nic z Ivana – ciągłego śmieszka i żartownisia, jakiego znał. Ani odrobinę go nie przypominał. Teraz Charlie nie miał żadnych wątpliwości.