Powered By Blogger

niedziela, 18 marca 2018

Lodowa powłoka - Rozdział 17


Cześć, kochani. Dziękuję za Waszą (wymuszoną) cierpliwość oraz każdy komentarz :D




Brzęcząca, stukająca o drzwi kabiny woda ucichła. Keith bez udziału świadomości cofnął się o dwa kroki, gdy mężczyzna wyszedł spod prysznica. W lustrze na przeciwległej ścianie dokładnie mógł obejrzeć własną twarz, która wykrzywiała się w szoku i niedowierzaniu. Nie miał pojęcia, co zrobić. Cały plan uwzględniający rozmowę z „kobietą” legł w gruzach, bo totalnie go zamurowało. Natomiast, co zrobił mężczyzna? Absolutnie nic. Przepasał się ręcznikiem i opuścił łazienkę jak gdyby nigdy nic, mijając go w przejściu. Jego jasna twarz nie wyrażała żadnego zdziwienia, zmieszania czy choćby wstydu. Keith poczuł jak coraz bardziej kręci mu się w głowie. Bardziej skołowanym chyba nie mógł być. Mimo wszystko nie zostawi tak tego. Pojawiwszy się w sypialni po raz kolejny zaniemówił. Ścisnął nasadę nosa zamykając oczy na kilka sekund.

    - Można wiedzieć, co robisz? – warknął zirytowany. Nic nie szło po jego myśli, każda chwila przybliżała go do obłędu.
    - Ubieram się, nie widać?
    - W moje ubrania?! – pragnął podejść do nieznajomego, najpierw mu przywalić, a potem zacisnąć ręce na jego gardle. Jak można być nonszalanckim, znajdując się w takiej sytuacji?!
    - Przecież nie wyjdę w podartej kiecce, bez makijażu i nieułożonych włosach. Niektórzy faceci to prawdziwi ignoranci – jęknął kontynuując zakładanie zbyt szerokich spodni i koszulki, która wisiała na nim jak na wieszaku. – Tamtą sukienkę możesz wyrzucić. Już mi się nie przyda.

Gdy blondyn zaczął rozglądać się po pomieszczeniu, od razu domyślił się czego może szukać. To nie była odpowiednia pora, ale jeśli teraz go nie zapyta, to nigdy tego nie zrobi.

    - Pamiętasz cokolwiek z zeszłej nocy? – długowłosy przechodził z jednego pomieszczenia do drugiego, a on chodził za nim krok w krok, próbując wyciągnąć z niego jakieś informacje.
    - Nie, ale się domyślam – mruknął jakby nie zdawał sobie sprawy z własnego położenia lub nie obchodziłoby go to. Przeszedł na korytarz, zajrzał do szuflady, szperał między wiszącym na wieszaku płaszczem a bluzą. – Choć nie wyglądasz mi na bywalca klubów typu „Red Walls”. – drgnął słysząc nazwę miejsca, przed którym ostrzegał go Marcus. Sekretny klub przeznaczony jedynie dla „wybrańców”. Brzmiało podejrzanie. Jeśli to, co słyszał jest prawdą...
    - Nigdy tam nie byłem i się nie wybieram. Sprostujmy coś, bo widzę, że trudno jest ci pozbierać wspomnienia. Znalazłem cię w ciemnej uliczce niedaleko restauracji, pod którą rzekomo mieści się „Red Walls”. Wiem to od przyjaciela. Ponoć dzieją się tam okropne rzeczy.
    - Okropne? Nie nazwałbym tego tak. Są niecodzienne, ale nie okropne.
    - Mimo to, nie wyglądałeś na zadowolonego leżąc nieprzytomnym na ziemi – ten blondyn zaczynał działać mu na nerwy. Dlaczego jest taki lekceważący? Co ważniejsze, dlaczego ubiera jego buty? Czy jemu się wydaje, że jest w sklepie odzieżowym, w którym bierze co chce i wychodzi? – Byłeś przebrany za kobietę, równie dobrze jakiś ćpun mógł cię zgwałcić albo zabić. Nie dociera to do ciebie? Zabrałem cię do hotelu, w którym się zatrzymałem.
    - Chwilka – nieznajomy uniósł ręce jakby rzeczywiście nie nadążał za natłokiem informacji. – Nie pieprzyliśmy się?
    - … Co? – prychnął nie dowierzając temu, co słyszy. Gdyby coś teraz pił, najprawdopodobniej zakrztusiłby się.
    - Zwykle po opuszczeniu baru jadę z facetem do hotelu i uprawiam seks. Nie zrobiłem tego z tobą? Poza tym, gdzie moja torebka? – spojrzał na niego zielonymi oczyma. – Potrzebuję dokumentów. A najlepiej to pieniędzy.

Keith zwrócił uwagę, że blondyn zainteresował się jego portfelem leżącym na stole w salonie, do którego wrócił. Zapytawszy, co on właściwie robi, w odpowiedzi dostał „Potrzebuję na taksówkę”. Po czym wyjął czterdzieści dolarów i włożył sobie do kieszeni, odkładając portfel na miejsce. Przez chwilę Owenowi zdawało się, że bierze udział w ukrytej kamerze, która miała swój początek w nocy, a sytuacja z nieprzytomną kobietą była ukartowana. Tylko w ten sposób potrafił wytłumaczyć wszystko, co działo się po ocknięciu nieznajomej. Wyczerpany dziesięciominutowym pobytem pod jednym dachem z tym człowiekiem, usiadł na fotelu, nie spuszczając z oka blondyna.

    - Kim jesteś? Jak się nazywasz i dlaczego zeszłej nocy wyglądałeś tak jakby ktoś zrobił ci krzywdę? – nie łudził się, że usłyszy prawdziwą odpowiedź. Mimo tego, chciał wiedzieć. Niestety jedyną osobą, która mogła mu wyjaśnić był stojący przed nim człowiek. O ile ten przypomni sobie cokolwiek.
    - Nie mam czasu odpowiadać na twoje pytania – westchnął spoglądając na zegarek. Jego mina mówiła „I tak jestem już spóźniony”. – Jeśli masz jakiś sentyment do tych ubrań – tych, które bez krępacji założył – i zależy ci na czterdziestu dolarach, to o północy bądź w hotelu „Hermes”.

Z tymi słowy wybiegł z apartamentu, trzaskając drzwiami wejściowymi. Keith siedział przez dłuższą chwilę w fotelu i rozważał, czy to przypadkiem on nie jest tym, który porządnie pochlał i ma teraz halucynacje. Przez głowę przebiegały już każde możliwe wyjaśnienie, choć najbardziej nieprawdopodobne, to nawet je brał pod uwagę. Niecałe dziesięć minut, podczas których „poznał” „kobietę”, której pomógł minęło jak z bicza strzelił. Nie miał pojęcia, kiedy stracił czas. Chociaż wciąż był skołowany i nie do końca pewien czy wczorajsze spotkanie miało miejsce w rzeczywistości, czy tylko w jego głowie, to wiedział jedno. Pojedzie do „Hermesa”.

*

Około drugiej popołudniu opuścili mieszkanie pani Julii, w którym, po lekkim i smacznym obiedzie, Rene przypominał sobie wszystkie podstawy baletu. Począwszy od ćwiczeń rozciągających przy drążku, trwających godzinę, poprzez zaawansowane figury wykonywane na środku sali przez dwie godziny, skończywszy na zaprezentowaniu choreografii z Igrzysk Olimpijskich. Po torturach jakimi były: rozciąganie mięśni, trening wytrzymałościowy, kilkukrotne powtarzanie jednej nużącej czynności, podskoki, piruety, utrzymywanie równowagi na palcach stwierdził, że dawno nie dostał w kość tak jak teraz. Arkady był dla niego pobłażliwy, ale z Augustiną ten numer nigdy nie przejdzie. Sprawowała pełnię władzy, a oni nie mieli nic do gadania. Kobieta wytknęła błędy, powiedziała, co według niej było nie tak. Skrytykowała jego zachowanie i brak profesjonalizmu jakie pokazał na zawodach rozpraszając się i nie skupiając całej uwagi w tym najważniejszym momencie. Zganiła również Charlesa i nieobecnego Arkady'ego. Stwierdziła, że Charlie z brakiem doświadczenia w pracy z profesjonalistami nie powinien podejmować się zadania, do którego namówił go ojciec. A co tyczyło starszego Deakina, powinien uczestniczyć w treningach swojego podopiecznego. To on było osobą, która doskonale znała umiejętności i możliwości łyżwiarza, wiedział na co zwrócić uwagę, co skorygować. Ostatecznie tylko ich dwójka dostała porządną reprymendę oraz wykład na temat współpracy trenera i sportowca.
W drodze do ośrodka sportowego, przed którym stały ich pojazdy, nie odzywali się do siebie. Pomimo zmniejszenia dzielącego ich dystansu, wciąż nie potrafili znaleźć wspólnego języka oraz żadnej rzeczy mogącej w jakiś sposób ich połączyć. Czasami Charlie zastanawiał się, czy coś takiego w ogóle istniało. Tłumaczył to sobie zbyt dużą różnicą charakterów, poglądów na różne tematy, środowiskami, w których się wychowali. Więc jakim cudem skończyliśmy w łóżku?, przemknęło mu przez myśl. Nie musiał rozpatrywać własnego pytania pod wieloma względami, analizować ostatnich wydarzeń. Odpowiedź była prosta: głupie pożądanie. Wtem, uzmysłowił sobie, że jednak jest coś, co łączy go z Gwiazdeczką: homoseksualizm i pożądanie. Zabawne było, że te dwa fakty wystarczyły mu, by uprawiać z kimś seks. Nim się spostrzegł, postanowienie znalezienia miłości i życia w stałym związku z drugą połówką runęło niczym zamek z kart. Czyżby w swoich pragnieniach był tak nieszczery, że złamanie danego sobie słowa przyszło nad wyraz łatwo?

    - Deakin! – wrzask, który usłyszał przy uchu sprawił, że niemal ogłuchł. Odskoczył od źródła hałasu zatykając przy tym uszu. Skrzywił się spojrzawszy na wyraźnie zirytowaną Gwiazdeczkę.
    - Ochujałeś? – syknął.
    - Nie musiałbym się drzeć, gdybyś słuchał co do ciebie mówię. Próbuję cię sprowadzić na Ziemię od kilku minut. Spadaj do siebie i zmień te okropne ciuchy – Charles nie był pewny, czy pogardliwym spojrzeniem zostały obrysowane tylko jego ubrania, czy on cały. Wolał się jednak nad tym nie rozwodzić. – Wystarczająco długo tolerowałem fakt, że chodzisz w nich już trzeci dzień.

Po dłuższej chwili milczenia, gdy zakładał na głowę kask, łyżwiarz stojący kawałek dalej z założonymi na torsie rękami, niespodziewanie podszedł. Pochylił się nad nim, zmuszając do zrównania z nim niebieski – brązowego wzroku. Nieczułego, stanowczego, bezczelnego, zimnego jak lód.

    - Ostrzegam cię – te słowa nie mogły oznaczać niczego dobrego, jak już się zdążył zorientować. – Spróbuj powiedzieć komukolwiek, a zwłaszcza Arkady'emu, gdzie byłeś, z kim i co robiłeś... – zawiesił głos na kilka sekund, które zdawały się być wiecznością.
    - Nie rób ze mnie debila, kumam – uniósł ręce w geście obronnym. – Nie spowiadam się rodzince z moich... romansów – w ostatniej chwili powstrzymał się przed powiedzeniem „związków”. – Mam później przyjechać?
    - Nie. Chcę odpocząć – Charlie poczuł jak ostre i zimne ostrza wbijają mu się w plecy. Mimo iż dostał tymi słowami po twarzy, nie pokazał rozczarowania ani przykrości. – Lepiej weź się do roboty i zacznij układać następną choreografię, bo ostatnia się nie sprawdziła. Przede mną Mistrzostwa Europy i Świata. Lipiec nadejdzie zanim się spostrzeżemy.
    - Chwilunia. Świata to ja rozumiem, ale Europy? Jak? Jesteśmy Amerykanami – rozłożył ręce na boki, nie mając świadomości, w jaki sposób Gwiazdeczka zamierza się wkręcić na obydwie imprezy.
    - Mam obywatelstwo włoskie, a od kiedy zmieniłem profesję, startuję pod włoską flagą – odparł jakby mówił o czymś oczywistym. – Nie mówiłem ci? Czy mówiłem, a ty zapomniałeś? Mniejsza o to – machnął niedbale ręką kierując się do białego samochodu. – Pozdrów rodzinkę i zagoń ojca do pracy.

Z tymi słowy Castella odjechał z parkingu, zostawiając go w lekkim osłupieniu. Ten mężczyzna uwalniał w nim wszystkie sprzeczności i emocje, których nie chciał doświadczać. Już dawno nie czuł się tak skołowany przez faceta. Nie bardzo wiedział, co myśleć. Z jednej strony musi potrafić rozdzielić życie prywatne od zawodowego, z drugiej, to działało tylko w teorii, bo Gwiazdeczka intensywnie dawała o sobie znać zarówno w ich pracy jak i poza nią.

    - Choć pozwoliłem mu na to – jęknął, przyjmując na siebie osiemdziesiąt procent winy. Należały mu się, gdyż pozwolił się uwieść oraz kontynuował ten rodzaj znajomości przed kilka dni. Resztę oddał blondynowi, ponieważ wszystko zainicjował.

Stwierdziwszy, że musi oczyścić umysł i zacząć normalnie funkcjonować, obiecał sobie, że po powrocie do domu i zjedzeniu jak najmniejszej porcji obiadu – wiedział, że mama wciśnie w niego żarcie choćby na siłę – wybierze się za miasto. Znajdzie odpowiednie miejsce i da upust całemu stresowi, wszystkim negatywnym uczuciom w najlepszy możliwi sposób. Znaczyło to tyle, że poszaleje na motocyklu, doświadczy odrobiny adrenaliny i wiatru we włosach. Plany na wieczór zapowiadały się nieźle. Żałował jedynie, że nie będzie miał towarzystwa.

Pomijając kiepski poranek, podczas którego odbywał się morderczy trening pani Julii oraz przymusowe „nauki” udzielone mu przez Deakina, dzień był całkiem znośny. Zawdzięczał to niesamowitemu obrazowi, którego zdążył się naoglądać, lecz nadal nie miał dosyć. Wiosna bez dwóch zdań była jego ulubioną porą roku. Uwielbiał patrzeć jak rośliny budzą się do życia, drzewa w ogrodzie wypuszczają pąki, a następnie kwiaty, kwitnące tulipany, intensywnie zieloną, pachnącą trawę, promienie słoneczne padające na twarz, słońce długo utrzymujące się na niebie, przyjemny orzeźwiający wietrzyk, wszechobecne zapachy roślin, pogodę, która nie wariowała z kosmicznymi temperaturami. Wszystko to sprawiało, że miewał dobry humor, niezbyt często, ale jednak. Wiosna niosła za sobą tę specyficzną atmosferę spokoju. Właśnie dlatego chwilami, które najbardziej doceniał były te, gdy mógł położyć się w hamaku, podziwiać piękno natury w niczym nie zmąconej ciszy oraz anielskim spokoju, oddychając rześkim powietrzem gwarantowanym przez lokację zamieszkania.
Nie umiejąc oprzeć się pokusie długiego spaceru po lesie, stwierdził, że to będzie idealny sposób, by przestać myśleć o osobie, o której wcale myśleć nie chce. Powoli zbliżał się polnej drogi, którą musiał jeszcze pokonać, aby znaleźć się w domu. Nie spodziewał się żadnych gości, toteż samochód stojący na podjeździe wprawił do w lekkie zdziwienie.

    - Co tutaj robisz? – zapytał wysiadając z samochodu. Podszedł do wyraźnie zirytowanej kobiety, która trzasnęła drzwiami czarnego pojazdu. Dowodem tego były ręce skrzyżowane na piersi, prawa noga lekko wysunięta do przodu, kwaśna mina oraz zmarszczka na czole.
    - Tak się ze mną witasz? Ty draniu – warknęła. – Dzwonisz do mnie, gdy czegoś potrzebujesz, lecz kiedy ja potrzebuję czegoś od ciebie, to wielce „Co tutaj robisz?”! Mam zamiar napić się kawy, obejrzeć telewizję na tym gigantycznym ekranie i popłakać sobie leżąc twarzą na poduszce! – wykrzyknęła celując w niego palcem.

Obróciła się na pięcie skierowawszy się prędko do mieszkania, do którego miała, rzecz jasna, zapasowy klucz. Dostała go po pewnym incydencie, by w razie czego, czuwać nad wszystkim. Nie czekając na niego, choć szedł tuż za nią, zatrzasnęła mu drzwi frontowe tuż przed nosem. Nie rozmawiali ze sobą nawet dwóch minut, a momentalnie rozdrażniła go. Mimo tego, dzięki ostatnim wydarzeniom nie wpadł w furię, jak zrobiłby to jeszcze dwa tygodnie wcześniej. Wkroczywszy do mieszkania, zarejestrował rozrzucone kobiece buty oraz cienki płaszcz leżący na podłodze. Podniósłszy go, powiesił na wieszaku, obuwie schował do szafki przeznaczonej właśnie do tego celu. Melindę zastał w kuchni. Zalewała czajnik wodą. Nie wyglądała na zadowoloną z życia, szczęśliwą, radosną, pełną życia i optymizmu, energiczną babkę, jaką znał i kochał. W jej ruchach nie było życia, przypominała ospałą staruszkę, której wszystko przeszkadzało, wiecznie była niezadowolona i skostniała. Nie musiał być Sherlockiem Holmesem, żeby dostrzec, iż z przyjaciółką nie dzieje się najlepiej. Chciałby potrafić pocieszać jak ona, podejść mocno przytulić, rzucić dobrym słowem, w taki sposób, że świat stawał się weselszy, a w słowa otuchy się wierzyło. Niestety był nie najlepszym materiałem na pocieszyciela, gdyż samego siebie nigdy nie przekonywał. Chcąc usłyszeć coś miłego, zawsze kontaktował się z Mel, lecz tym razem ona potrzebowała pomocy.

    - Jestem jaki jestem, ale możesz mi powiedzieć, co cię gryzie. Zawsze stanę po twojej stronie – powiedział cichym, delikatnym głosem, jakiego nigdy u siebie nie słyszał. Ba, nie zdawał sobie sprawy, że istnieje. – Możesz na mnie polegać, Mel – zbliżył się do niej, nie spodziewając się, że sekundę potem rzuci się mu na szyję i zacznie głośno szlochać.
    - Ty kretynie – zawyła uderzając pięścią w jego tors. – Przecież wiem – zaczerpnęła powietrza ustami i kaszlnęła kilka razy. – Nie masz serca z lodu.

Musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim szatynka doszła do siebie. Z kuchni przenieśli się do salonu, gdzie usiedli, nie puszczając się z objęć. McCartney nie zamierzała go wypuścić z kleszczy, a on nie był w stanie sam się uwolnić. Nie zdołał jej do tego przekonać, nawet gdy woda się zagotowała i chciał zrobić im coś ciepłego do picia. Kiedy Melinda zaczynała płakać, nie sposób było ją uspokoić. Po godzinie nieświadomie usnęła, wykończona fizycznie i zapewne psychicznie. Dopiero wtedy udało mu się uwolnić. Ułożył ją na sofie, z czym nie miał problemów, ponieważ mebel był dość duży. Pod głowę podłożył miękką poduszkę i przykrył kocem przyniesionym z sypialni, który służył mu czasami do zawijania się w kokon.
Upewniwszy się, że się nie obudziła, wrócił do kuchni i ponownie nastawił wodę. Następnie zalał dwie szklanki wypełnione kawą rozpuszczalną. Zaniósł gorące napoje do pomieszczenia, po czym zajął miejsce na fotelu obok sofy. Zachodził w głowę, co było powodem rozhisteryzowania przyjaciółki. Z uzyskaniem odpowiedzi musiał zaczekać do jej przebudzenia. Nastąpiło to po dwóch godzinach, które spędził oglądając raz po raz powtórki z Igrzysk Olimpijskich swoich rywali. Niechętnie, ale przyznał sam przed sobą, że brakowało mu kilku rzeczy podczas występu, które zaważyły na jego przegranej. Zauważył własne błędy, lecz natychmiast również ich rozwiązanie. Przysiągł sobie, że na kolejnych zawodach nie zawiedzie. Problem tkwił w tym, że musiał zaufać kilku ludziom, zdać się w pełni na ich pomoc oraz robić wszystko, czego wymagaliby, dla jego własnego dobra. Na pewno byłoby mu lżej, gdyby... Ale o tym nawet nie było mowy. Czas ucieka, nie ma wolnej chwili, by polecieć do Europy. Zresztą, oni także są zapracowani. Może kiedyś będzie mógł odwiedzić rodzinę, na chwilę obecną to nie było możliwe. Pamiętał, że po opuszczeniu domu, w wieku osiemnastu lat, przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaczął natychmiastową współpracę z Arkady'm, widział rodzinę rok później. Kolejny raz był wtedy, gdy mama zachorowała i specjalnie dla niej wrócił, czyli ostatnio spotkali się dwa lata temu. Od tamtej pory z obydwu, a dokładniej z trzech stron nieprzerwanie trwała cisza.

    - Rene – niemal podskoczył, słysząc niespodziewanie zaspany głos kobiety. Gestem dłoni poprosiła, by podał kawę. Podniosła się niespiesznie, bo dokuczała jej pulsująca głowa. – Kawusia powinna postawić mnie na nogi – rzekła bardziej do siebie niż do niego.
    - Nie spodziewałem się z twojej strony takiej histerii. Zachowywałaś się zupełnie jak nie ty. Jaka była tego przyczyna?
Nie odpowiedziała od razu, chcąc jakby odwlec ten moment. Lecz, kiedy zrozumiała, że przecież przyjechała do niego specjalnie, by się wygadać i wyżalić, otworzyła usta, a z nich wyleciało ciche:

    - Elay ma kochankę.
    - Facet, który kilka lat temu oszalał na twoim punkcie miałby cię zdradzić? – uniósł wysoko jedną brew, spoglądając na nią jak na wariatkę.

Rene był zdania, że z całą pewnością mógł powiedzieć o Elay'u wszystko, zwłaszcza, że na początku nie przypadli sobie do gustu. Uważał, że młody student jakim był McCartney, gdyż jest od niego starszy o osiem lat, poderwał jego najlepszą i zarazem jedyną przyjaciółkę. W konsekwencji nie poświęcała mu zbyt dużo czasu, pomijając treningi, przeznaczając każdą wolną chwilę na randkowanie. Odczuwał samotność, ale nigdy jej tego nie powiedział. Można by rzec, że stosunkowo niedawno obydwaj doszli do porozumienia. Starał się, na swój sposób, zrozumieć Melindę, jej miłość do Elay'a oraz chęć posiadania dzieci. W końcu w tym roku stuknęło jej ćwierćwiecze. Niedawno urodziła dziecko, nawet jeśli nie udało się jej skończyć studiów, z powodu łyżwiarstwa, to uważała, że ma dobre życie. Podsumowując każde wydarzenie, jakie miało miejsce na przestrzeni ostatnich lat, niemal nie do wiary było przypuszczenie, że McCartney mógł zdradzić ukochaną żonę z inną kobietą. Powiedział jej to, lecz nie czuła się przekonana.

    - Wczoraj miałam odebrać go od rodziców, bo jego samochód się zepsuł i nie miał czym wrócić. Gdy podjeżdżałam na parking zauważyłam mojego męża – warknęła wściekła, choć z kącików jej oczu poleciały łzy – obejmującego jakąś wywłokę! Całował ją – jęknęła żałośnie jakby wciąż nie potrafiła uwierzyć w to, co widziała.
    - W usta czy policzek?
    - Jakie to ma znaczenie?! Zrobił to. Unikał mnie przez cały wczorajszy dzień, po czym spotkał się z inną. Co jeszcze? Poszli razem do łóżka? Na pewno! – nie dawała za wygraną. Gdy Rene ją obserwował, uświadomił sobie, iż ma powtórkę z rozrywki. Kobieta ponownie zaczęła głośno szlochać, oddychanie utrudniał jej zatkany nos i ciągły kaszel. Podał paczkę chusteczek, które wcześniej przyniósł z kuchennej szuflady, tak na zaś. Nie odrywając od niej wzroku, trudził się ze znalezieniem logicznego wyjaśnienia. – Wy mężczyźni wszyscy tacy jesteście!

Stracił rezon słysząc wpieniające „wy mężczyźni” jakby ta sprawa miała coś z nim wspólnego. Nie przerywał jej jednak, pomimo poirytowania.

    - Chcecie ładnych kobiet, które będą na każde wasze zawołanie. Ugotują, upiorą, uprasują, do łóżka pójdą. Z pięknym ciałem, idealną figurą, szerokimi seksownymi biodrami, dużymi cyckami i wąską talią – rzuciła chusteczki na stół. Wzięła kilka łyków czarnego napoju kontynuując swoje żale. – Chcecie seksu, a potem narzekacie, że ciąża! A później, że dziecko! Żoneczka przybiera na wadze, ma rozciągnięty brzuch, skóra jej wisi, piersi też nie takie jędrne i już po ideale. Baba po kolana w pieluchach, niewyspana, bo do dziecka musi wstawać każdej nocy, narzekanie na brak seksu, bo zmęczona. Żona brzydka, to trzeba nowej, ładniejszej sobie poszukać! – wyglądała jakby zamierzała wstać i mu przywalić. Chcąc uprzedzić fakty, wstał pierwszy i podreptał szybko do kuchni. Wyjąwszy dwa piwa w szklanej butelce postawił je przed nią.
    - Jeżeli robiłaś jakieś badania i zdobyłaś potwierdzenie, że wszyscy mężczyźni są dokładnie tacy, jakich opisałaś, to masz rację. To skurwiele. Z drugiej strony, jeśli dobrze pamiętam – zawiesił na chwilę głos, po czym rzekł z przekonaniem – Elay był w siódmym niebie, dowiedziawszy się, że zostanie ojcem. Zajmował się waszą córeczką i zarabiał pieniądze. Także bywał zmęczony. Nie chodzisz w poplamionych ubraniach, a w wieczorowych kreacjach, bo lubisz się stroić. Nigdy jeszcze nie wyszłaś na miasto w rozciągniętym dresie, zresztą w domu też czegoś takiego byś nie założyła. To normalne, że ciało po ciąży się zmienia. Zaakceptuj to. Ale to nie powód, by uważać siebie za brzydką lub mało atrakcyjną. A teraz przestań marudzić i narzekać. Od długiego czasu mam ochotę iść na spacer do lasu, bo jest piękna pogoda, więc bierz dupę w troki. Piwo też bierz. Idziemy.

Zmusił ją do ubrania się i wyjścia na zewnątrz. Zamknąwszy dom, pojawił się zaraz obok odbierając swój trunek. Przez pewien czas panowała między nimi cisza, lecz można było to argumentować niesamowitą atmosferą, której nie sposób było się oprzeć. Przemierzając las mało uczęszczanymi, wąskimi ścieżkami czuło się aurę mistycyzmu, magi, czegoś wręcz nierealnego. Promienie słoneczne przenikały korony drzew, delikatny wiatr poruszał szeleszczącymi liśćmi, które pokryte były różnymi odcieniami zieleni. Oboje zgodnie stwierdzili, że nie było na świecie spokojniejszego, cichszego i bardziej zachwycającego miejsca niż ten las. Rene uwielbiał się nim przechadzać, biegać rano lub wieczorem, odpoczywać i dać się ponieść chwili. Jednak tym razem każde z uczuć, zawsze mu towarzyszących, zdawało się oddziaływać na niego intensywniej. Zupełnie jakby niedawno zburzono w nim samym ścianę, barierę, hamującą pojmowanie wszystkiego wokół.
Pozbył się kapsla z butelki piwa za pomocą, zabranego wcześniej z domu, otwieracza. Podając go Melindzie wlał do gardła zimny złocisty napój, którego gorzki smak kłócił się z jego zamiłowaniem do słodyczy. Lecz od dawna pragnął napić się alkoholu, a skoro niczego innego w domu nie znalazł, zadowoli się również gorzkim piwem. Kątem oka zerknął na przyjaciółkę, której na twarzy gościła pytająca, nieco zaskoczona mina. Uświadomiwszy sobie, że musi zapytać, bo on nie zacznie tej rozmowy, rzuciła podejrzliwie.
    - Od kiedy spożywasz alkohol? W końcu odciąłeś się od niego kilka lat temu. Ponadto preferujesz słodkie wino lub drinki z baru. Jakim cudem? – zmrużyła nieufnie oczy. Nie przejmując się zakazem nałożonym na Charlesa, stwierdził, że Melindzie może powiedzieć. Wszakże to przyjaciółka i jedyna osoba, która wie o nim więcej niż chciałby jej powiedzieć.
    - Należy do Deakina – skwitował jak gdyby nigdy nic. Na twarzy szatynki zagościł szeroki promienny uśmiech z odsłoniętymi białymi zębami. Po jej złym humorze sprzed trzech godzin nie było śladu.
    - A więc, Charlie zostawił u ciebie swoją rzecz. Aha – kiwnęła głową, otwierając i smakując trunek. – Gadaj, kiedy.
    - Po powrocie z Igrzysk – odparł bez skrępowania. Natomiast ona zanosiła się głośnym śmiechem.
    - Wiedziałam, że prędzej czy później zaciągniesz go do łóżka, bo nie będziesz w stanie pozostać niewzruszony przy gorącym i seksownym facecie, którego masz na wyłączność. Długo zwlekałeś, żeby się do niego dobrać. Ile to potrwa?
    - Oby jak najdłużej.
    - Niesamowite, już się zakochałeś? – nie potrafiła powstrzymać zaciekawienia, gdyż takiej odpowiedzi się nie spodziewała po Rene. Mając oczywiście na uwadze, że unikał seksu, by jego preferencje seksualne się nie wydały.
    - Co ty pieprzysz? Dopóki mnie posuwa i jest w tym dobry, nie zamierzam się go pozbywać.
    - Narobiłeś mi nadziei – jęknęła, jej marzenia o poważnym związku Rene legły w gruzach. Sam je zniszczył.
    - Nie przeżywaj. Ten romans ma swoje dobre strony. Mogę uprawiać seks, nie bojąc się, że ktoś z prasy się dowie o mnie prawda. Jemu to także na rękę. Z drugiej strony, skoro ma w łóżku mnie, to mógłby zerwać znajomość z tamtym.
    - Tamtym? – zboczyli ze ścieżki na leśną drogę, częściej uczęszczaną, czego dowodem były wyrobione ślady opon na ziemi oraz pas zieleni między nimi. Nie była to ta sama, którą łyżwiarz wracał do domu, ponieważ wtedy spacerowaliby po szerokiej twardej drodze.
    - Rozmawiał z nim kiedyś w mojej obecności, to jeszcze przez Igrzyskami, wystarczyła chwila, by ten idiota gnał do niego na złamanie karku. Jakby wystarczyło słowo, żeby rzucił wszystko i znalazł się u tego drugiego. Najważniejszy facet jego życia – prychnął z ironią. Ostatni raz przechylił butelkę, po czym opróżnił ją. Mógł pomyśleć i wziąć reklamówkę, do której mogliby włożyć puste szkło. Będą zmuszeni targać je do domu lub do kosza, jeśli jakiś w ogóle spotkają.
    - Wydaje mi się, że to nie w stylu Charliego. Ale... Najważniejszy facet życia, mówisz – zasępiła się, do momentu, w którym coś jej zaświtało. – Zazdrosny?
    - Gdyby było o co – po raz kolejny uniósł się dumą. – Ma swojego „ukochanego”, a bzyka się ze mną, oszukując jego. Perfidnie.

Wpierw chciała powiedzieć, że nie musi się przejmować, ponieważ mógł źle zinterpretować sytuację, lecz ugryzła się w język. Jeżeli przyjaciel twierdzi, że nie jest zazdrosny, a seks to jedyne, co łączy go z Charliem, to nie widzi potrzeby w mówieniu tego, co podejrzewała. Z jednej strony, czuła potrzebę uspokojenia go odnośnie „kochanka” – pragnęła się odwdzięczyć, za dzisiejszą pomoc i ukojenie nerwów – który mógł być zupełnie kimś innym, z pojęciem romantycznym zupełnie nie związanym. Z drugiej, niech uparciuch się pomęczy. Zasłużył, za wygadywanie głupot.

    - Ciesz się, bo mimo wszystko, dzięki niemu przeszła ci, choć częściowa nienawiść do świata oraz agresja z powodu frustracji seksualnej. Bądź co bądź zawdzięczasz to...
    - Cicho.
    - Nie uciszaj mnie! Mówię prawdę, zaakcep...myhm – warknęła, kiedy mężczyzna zasłonił jej usta dłonią.
    - Siedź cicho – szepnął. Wskazał palcem stronę, z której dochodziły dziwne dźwięki. – Nie słyszysz? – pokręciła przecząco głową.

Puściwszy ją, podał butelkę i zszedł z szosy w głąb lasu. Przedzierając się przez niskie gałęzie, wystające konary, krzaki, pokrzywy, omijając mrowisko dostał się do dużego wgłębienia w ziemi. Kobieta czuwała w tym samym miejscu, czekając na jego powrót. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegł niczego szczególnego: pełno liści, połamanych gałęzi, piasku, czarnej ziemi. Zwątpił z swoje przeczucia, przeszło mu przez myśl, że po prostu przesłyszał się. Miał zawracać, gdy ponownie to usłyszał. Odwrócił się i z przerażeniem stwierdził, że słuch go jeszcze nie mylił. Chociaż chciałby, żeby tak właśnie było. W tejże chwili wróciła nienawiść oraz odraza do ludzi, którzy są bezwzględnymi potworami i zwyrodnialcami. Miał tego doskonały przykład w postaci leżącego, nieruszającego się psa przywiązanego liną do drzewa, którego szara sierść zabarwiona była na czerwono. Serce Rene stanęło na sekundę, a cisnące się na usta przekleństwa zdusił w sobie. Ze wściekłością, jaką czuł, bez problemu zapierdoliłby skurwiela, który skrzywdził to zwierzę. Nie był pewny swoich czynów, lecz nie zostawi umierającego w męczarniach psa na pastwę losu. Zbliżył się do niego ostrożnie, mając nadzieję, że nie zostanie zaatakowany. Obserwując reakcje zwierzęcia stwierdził, że nie ma ono siły, by walczyć w razie zagrożenia, po prostu pogodziło się ze swoim końcem, nie zaprotestowałoby nawet, gdyby ktoś próbował je zabić. Szarpiąc się ze sznurem, usiłując nie pogorszyć stanu psa, w końcu rozwiązał go. Zaczynała się trudniejsza część, zachodził w głowę, jak wynieść husky'ego z lasu.


* * *

Skierował wzrok na ekran telefonu, na którym widniała godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt. Opuściwszy taksówkę, podszedł do schodów olbrzymiego, widocznego z daleka hotelu „Hermes”. Rozglądając się, ujrzał wiele kolorowych świateł pochodzących od samochodów, z okolicznych latarni, okien mieszkań. Ludzie, którzy preferowali nocne wypady, spacerowali po mieście w towarzystwie znajomych przy akompaniamencie śmiechów. Dojrzał kilka kobiet wystrojonych jak na pokaz mody lub czerwony dywan. Roiło się od głośnych niezidentyfikowanych dźwięków, klaksonów aut, krzyków czy głośnych rozmów.
Czekał w zniecierpliwieniu na pewną „panią”, z którą pragnął się spotkać w celu wyjaśnienia paru kwestii. Po napisaniu do „niej” sms'a po południu z prośbą o widzenie, podała dokładny adres i godzinę. Nie zważał nawet na miała dla niego czas dopiero o północy. Lecz nie zamierzał odpuścić. Był pewny swego i wiedział czego chce.
Minęło dziesięć minut, ale blondyn się nie pojawił. Czekał na niego w zniecierpliwieniu, coraz bardziej podminowany. Dziwnym trafem, jego uwagę przykuł nadjeżdżający, czerwono – biały motocykl z kierowcą odzianym w kombinezon tegoż samego koloru. Nie znał się, więc nie potrafił określić marki, ale wyglądał na drogi. Nie odrywając od niego śledzącego wzroku spostrzegł nagle, iż ten zatrzymuje się nieopodal schodów, dokładnie naprzeciwko. Keith skrzywił się nie biorąc nawet pod uwagę, że doczekał się swojej „pani”. Gdy mężczyzna zdjął kask, uwalniając długie blond włosy oraz nonszalancki uśmiech, Owen zrozumiał z kim ma do czynienia.
    - Jak się trzymasz, kotku?
    - Powinienem o to zapytać ciebie. Ty byłeś tym, który leżał nieprzytomny w ciemnej brudnej uliczce, mając na ciele siniaki. Ponadto „pożyczyłeś” moje ubrania i zniknąłeś. Mógłbyś chociaż się przedstawić, tak dla przyzwoitości – warknął podpierając się w boki.
    - Twojego imienia też nie znam – wzruszył ramionami wieszając kask na kierownicy.
    - Keith Owen, wybawca złotowłosej księżniczki – ostatnie słowo przeciągnął i wypowiedział je ze szczyptą ironii w głosie.
    - W nocy Bella – puścił mu oczko.
    - A za dnia?
    - Dla przyjaciół Ivan.